gks-korona

Heroiczny bój o utrzymanie: Kapo katem GKS-u

Przed starciem GKS-u Bełchatów mówiło się, że ten mecz będzie dla Brunatnych walką o życie. Miał być też szansą na jedno z ostatnich przełamań w obecnym sezonie Ekstraklasy. To właśnie Korona od 4 spotkań nie potrafiła zgarnąć kompletu punktów na wyjeździe, a GKS wtórował jej niechlubną serią na własnym obiekcie, na którą składało się aż 6 meczów. Imponująca statystyka.

Od samego początku spotkania to właśnie podopieczni Kieresia starali się grać szybko i wysoko, tym samym usiłując się zepchnąć swojego rywala w okolice jego szesnastki. Już w 1. minucie Wroński szarpnął do linii końcowej po tym jak piłkę głową zgrał mu Piech. Koroniarze do końca pomknęli za nim, ale piłkarz Brunatnych i tak zdołał wywalczyć rzut rożny. Tylko. Akcja prezentowała się naprawdę groźnie. Chwilę później, przeciwną stroną boiska pomknął Mak, ale nie zdołał się przebić z piłką.

W Koronie widoczny był chaos, brak komunikacji. Podopieczni popularnego Tarasia mieli ogromny problem, żeby przedrzeć się z piłką gdzieś dalej niż poza granice połów. W 5. minucie swoich sił próbował Kapo posyłając futbolówkę w kierunku Trytki, ale jego podanie zostało zablokowane. Sama akcje wyglądała całkiem nieźle – Kapo popisał się fajnym balansem ciała i krótkim przytrzymaniem piłki wszystko dopełniając dobrze się prezentującą techniką. Dzięki tej sytuacji wydawało się, że mecz będzie kontynuowany na naprawdę niezłym poziomie – zwłaszcza, jeśli chodzi o tempo.

Chwilę później, Piech z całkowicie przypadkowej piłki zrobił coś, co mogło pogrążyć Koronę. Po tym jak po zgraniu/podaniu Wrońskiego futbolówka spadła mu pod nogi uderzył bardzo mocno po ziemi. Cerniauskas był na miejscu, ale i tak był zmuszony sparować piłkę na rzut rożny. GKS Bełchatów w pierwszych minutach spotkania wyglądał całkiem dobrze. Spokojnie budował atak pozycyjny, skrzydła schodziły do środka pola, by tam odciążyć Wacławczyka i Poźniaka, a zwieńczeniem okazywało się być przyspieszenie stosowane w odpowiednich momentach danej akcji. Do tego, pojawiało się naprawdę sporo ruchu w szeregach piłkarzy Kieresia. Wydawało się, że są oni na dobrej drodze do strzelenia gola. Właśnie, wydawało się.

Korona w końcu musiała się przebudzić. Najpierw, w 12. minucie Kiełb pokusił się o efektywną akcję wycofując piłkę za plecy Mójty, ale zaskoczył tym nie tylko piłkarzy GKS-u, ale i… własnych kolegów. Po chwili Klemenz próbował swoich sił w dośrodkowaniu i wyszło mu to naprawdę nieźle. Piłka spadła na kolano Carlosa, który próbował zakończyć akcję w sposób ekwilibrystyczny. Nie udało mu się jednak wybrnąć z tego ciężkiego położenia.

Punktem kulminacyjnym naporu Korony i właściwie całej I połowy okazała się być 21. minuta. Po tym jak fatalny błąd popełnił Flis, z piłka zabrał się bardzo aktywny dzisiaj Kiełb i z ostrego kąta pokonał Zubasa. Bramkarz GKS-u będąc w ten sposób ustawionym nie miał żadnych szans, choć nie ma co ukrywać, że mógł zachować się nieco lepiej. Koroniarz uderzył jednak tak piekielnie mocno swoją prawą nogą, że bramka aż zadrżała.

Trafienie pozwoliło Koroniarzom na uspokojenie gry. Nic więcej do szczęścia nie było im potrzebne, więc spokojnie utrzymywali się przy piłce i starali się czyhać na błąd przeciwnika. Również gra Brunatnych prezentowała się nieco inaczej. Ich środek pola całkowicie siadł i właściwie nic nie funkcjonowało tak, jak na początku spotkania. Z pierwszej połowy warto jeszcze odnotować mocne uderzenie Poźniaka z 36. minuty, które sprawiło wiele problemów Cerniauskasowi, ale nie aż takich, które zmusiłyby go do pomyłki.

Druga połowa rozpoczęła się analogicznie do tej pierwszej. GKS Bełchatów starał się grać szybko i znowu zmusić do błędu Koronę, naciskając wysokim pressingiem. Wysiłki opłaciły się w 48. minucie.

Właśnie wówczas po strzale Mójty piłka odbiła się od Golańskiego, a następnie nabrała dziwnej rotacji i trafiła w samo epicentrum powietrznej walki pomiędzy Klemenzem i Makiem. Po tym jak odbiła się od jednego z nich, spadła na głowę Wacławczyka, któremu nie pozostało nic innego jak pokonać bramkarza gości i utrzymać swój zespół w grze.

Brunatni nie odpuszczali. Mimo tego, że udało im się doprowadzić do remisu, byli głodni zwycięstwa. Pierwszego od dawna. Być może najważniejszego. Zaraz po trafieniu, Mak zewnętrzną częścią stopy posłał piłkę do Piecha, którego dzieliły od jego wyciągniętej nogi centymetry. Szarża GKS-u nie ustępowała. Raz za razem próbował przedzierać się a to jedną, a to drugą flanką. Szybkie centry prowokowały sporą ilość chaosu i zdenerwowania w szeregach Korony. Znowu była zagubiona.

Kibice gości starali się nieco pokrzepić swoich piłkarzy wyciągając flagi i robiąc wokół nich efektowne piro dopełnione naprawdę fajnym transparentem.

Zrzut ekranu (512)

Kontrowersji również nie zabrakło. W 61. minucie, gdy z piłką zabierał się Leandro próbował zatrzymać go Baranowski. Owszem, piłkarz GKS-u trafił w futbolówkę, ale zrobił to przez nogi swojego rywala. Sędzia nie wskazał na wapno, choć i z takiej decyzji mógłby się wybronić.

Koroniarze rzadko starali się kontrować. Zamiast tego, pozwalali rywalowi na coraz więcej. Szczególnie groźnie było, gdy Carlos przepuścił piłkę i przejął ją Witasik. Płaską centrą próbował obsłużyć Maka, ale ten składał się do strzału już z leżenia, bowiem wciąż przy nim był Malarczyk. Gdyby nie jego interwencja, Kiereś i jego podopieczni mogliby już powoli zaczynać świętować. W 71. minucie znowu serca kibiców Korony mogły skoczyć do gardła. Wówczas, Mak wrzucił piłkę na długi słupek, gdzie miał czaić się Witasik. Nie zdołał odnaleźć się w sytuacji, a do tego Cerniauskas skrócił kąt uniemożliwiając któremukolwiek z piłkarzy Brunatnych na wpakowanie piłki do siatki.

I jeśli ktokolwiek wyłączył wówczas mecz, może sobie poważnie pluć w brodę. Emocje dopiero potem sięgnęły zenitu.

Wraz z końcem regulaminowego czasu gry, piłkarze obu drużyn wrzucili ostatni, najwyższy bieg. Nie było już nic do stracenia. Walka na śmierć i życie rozgorzała na dobre. W 90. minucie starcia, Prokić świetnie odnalazł się na flance, wrzucił piłkę na dłuższy słupek, gdzie głową wpakował ją do siatki Baranowski. Mało tego. Strzelec gola tak wyrwał pod niebo, że nie przeszkodziło mu trzymanie w kleszczach przez Jovanovicia i Klemenza.

Radości Kieresia i jego podopiecznych nie było końca. Nie mogli jednak świętować zbyt długo. W 93. minucie, w ostatniej akcji spotkania rzeczywistość okazała się być brutalna.

Bohater akcji bramkowej (2-1), Prokić dał jak dziecko ograć się Pilipczukowi, który wrzucił piłkę w pole karne tak, że spadła ona wprost na głowę Kapo. Warto wspomnieć, że wcześniej był on praktycznie niewidoczny i nie będzie złym określeniem stwierdzić, że… ten mecz po prostu przechodził. W kluczowym momencie okazał się być jednak prawdziwym katem. Piłka dotknęła jeszcze rękawic Zubasa i wtoczyła się do bramki.

Głosów krytycznych na multiligę było dzisiaj naprawdę bardzo, ale to bardzo wiele. Mecz w Bełchatowie jest jednak świetnym przykładem, że i w grupie spadkowej emocje mogą sięgnąć zenitu. Piłkarze obu drużyn pokazali charakter i zostawili na boisku serca i dusze. Płuca pewnie też. Walczyli do końca, z zapałem i pełnym zaangażowaniem. Brunatni pokazali, że gra w Ekstraklasie im się należy, choć nie zawsze wszystko układało się po ich myśli. Choć nie zawsze wystarczało woli walki i umiejętności. Jeden mecz mógł zmienić wiele, ale Kapo podeptał wszelkie marzenia bełchatowian. Najlepszym obrazkiem podsumowującym całą tę sytuację jest bezpośrednio pomeczowy. Wówczas, wszyscy piłkarze GKS-u Bełchatów leżeli na murawie. Ani drgnęli. Być może bojąc się, że gdy się poruszą, dotrze do nich okrutna prawda – o powrocie do 1. ligi.