Godziny popołudniowe, żar nie leje się z nieba, delikatny podmuch wiatru. Czego życzyć sobie więcej w ostatnim meczu kolejki? A no tak, kibice Kolejorza jedno marzenia na liście życzeń pozostawili. I to takie, które tkwiło tam od 5 lat. Niezmiennie. Jedynie mocniej poprawiane długopisem. Mistrzostwo Polski. Temat obecny w mediach od co najmniej kilku tygodni.
Entuzjaści poznańskiego Lecha w mecz weszli szybciej niż piłkarze. Na samym starcie konfrontacji zobaczyliśmy piękną kartoniadę, której towarzyszył ryk ponad 41 tys. gardeł. Wszyscy krzyczeli to samo. Hymn. Myślę, że w obliczu takiego wydarzenia nawet osoba, która nie ma zbyt wiele wspólnego z piłką uległaby wrażeniu i na jej ciele pojawiłaby się gęsia skórka.
Chwilę później na trybunach pojawiła się wielka koszulka symbolizująca wsparcie 12 zawodnika.
Wróćmy jednak do wydarzeń boiskowych. Lechici od pierwszych sekund spotkania starali się szukać piłką Sadajewa. Ona go nie znalazła, ale trafiła wprost pod nogi Kędziory, który potężnym strzałem nieznacznie się pomylił. Uderzenie dopełniły spadające z trybun serpentyny wzmagające cały efekt. Gdyby futbolówka zatrzepotała w siatce, obrazek prezentowałby się iście fenomenalnie. Przynajmniej według kibiców Kolejorza lub osób kompletnie niezwiązanych z piłką.
Kibice nie zwalniali tempa. Widząc, że ich zespół jest bardzo zdenerwowany i nie potrafi tego ukryć odpalili racę na chwilę przerywając spotkanie. Rozbłysły one wokół i pomiędzy efektowną oprawą:
W obliczu zmierzającej ku mistrzostwu lokomotywie, Wisła była naprawdę bardzo dobrze ustawiona. Podopieczni Moskala pozostawiali niewiele miejsca swojemu dzisiejszemu rywalowi, blokowali jego strzały i przecinali prostopadłe podania. Słowem: pozwalali mu naprawdę na niezbyt wiele. Szczególnie efektywne okazywały się być interwencje Guzmicsa na wyprzedzenie, których w pierwszej połowie było co najmniej kilka. I to w bardzo klarownych dla Kolejorza sytuacjach.
Napór Lecha przebiegał bardzo falowo. Najpierw, w 9. minucie po zgraniu Kownackiego, Pawłowski próbował złożyć się do strzału, ale jego uderzenie zostało zablokowane, a chwilę później lewą nogą z flanki o wrzutkę pokusił się Sadajew. Czeczen tak dobrze wyczuł moment przyspieszenia, że zostawił daleko za sobą defensorów Wisły. Brakło jednak wykończenia, bowiem piłka nie dotarła do Hamalainena, a wcześniej została wybita poza boisko przez Głowackiego. Swoich sił próbował również ten, który rozpoczął tę akcję – Pawłowski. Zgubił Stjepanovicia i gdy wydawało się, że wpakuje futbolówkę obok Buchalika, uderzył w boczną siatkę. Także w obliczu strzału Kownackiego, Buchalik zameldował się na posterunku. Taka szarża zepchnęła wiślaków w okolice ich szesnastki, z każdą minutą byli coraz głębiej, cofali się i zmuszali własną defensywę do coraz większego wysiłku. To nie był jednak szczyt możliwości Lecha.
Większość I połowy upłynęła na powolnej, nieco apatycznej grze. Lechici wypadali dość blado, brakowało pomysłu na rozklepanie wiślackiej defensywy i potężne zagrożenie twierdzy Buchalika. Akcje nie tylko były przerywane przez dobre ustawienie Białej Gwiazdy, a również za sprawą postępującej niedokładności w szeregach Macieja Skorży.
W drugiej części spotkania na próżno było wypatrywać przebudzenia, wybuchów emocji, dramaturgii. No, przynajmniej na samym początku. Co ciekawe, gdyby laik spojrzał na ten mecz mógłby stwierdzić, że to Wisła walczy o tytuł mistrza, nie Lech. W 51. minucie, chwilę potem jak Arajuuri musiał opuścić murawę z powodu kontuzji, Brożek porwał się na taki rajd przez pół boiska, że zmiennik-Kadar nie był w stanie go zatrzymać. Ostatecznie, napastnik Białej Gwiazdy uderzył z ostrego kąta wprost w osobę Gostomskiego. Bramkarz Lecha był na posterunku.
Kolejorz grał bardzo nerwowo, brakowało mu dokładności, tempa i wyczucia. Właściwie, wszystkiego co powinien mieć zespół walczący w ostatniej kolejce o zaszczytny tytuł. A wszystko w obliczu postępującego naporu Wisły. Nawet on nie był w stanie przerodzić się w iskrę zapalną uruchamiającą proces: zaangażowanie u podopiecznych Skorży. Zdecydowanie najlepszą akcję mieli oni w 60. minucie, gdy po podaniu Hamalainena Kownacki stanął sam na sam z Buchalikiem. Co prawda obok niego znajdował się Burliga, ale nie za bardzo miał jak mu przeszkodzić. Młody napastnik Lecha zdołał posłać piłkę nad bramkarzem Wisły, ale uczynił to tak niedokładnie, że… spudłował z dosłownie kilku metrów. Chwilę później, swoich sił próbował Sadajew, ale jego strzał sprzed pola karnego był zbyt płaski i lekki, żeby w ogóle mógł zaskoczyć Buchalika.
Lech swoje akcje rozgrywał bez większego zaangażowania. Owszem, z piłką potrafiło wyjść kilku graczy, ale taka trójka czy czwórka nie była w stanie wypracować pozycji w polu karnym. Co więcej, pozostała część zespołu spokojnie truchtała na własnej połowie. Ani myśląc, by ruszyć się bardziej w głąb boiska, czy podążyć za akcją.
I choć Kolejorz miał zdecydowaną przewagę w posiadaniu, to nie potrafił zagrozić bramce Wisły. Dośrodkowania przebijały się raz z jednego, raz z drugiego narożnika, ale za każdym razem czegoś brakowało. A to w danym sektorze boiska akurat nikogo nie było, innym razem piłka powędrowała za wysoko, jeszcze kiedy indziej Kownacki główkował obok bramki. Skuteczność Lecha prezentowała się naprawdę marnie. Ba, można spokojnie powiedzieć, że właściwie jej nie było. Nie wspominając już, że na 14 strzałów, tylko 4 zmierzały w światło bramki (odjąć lekkie uderzenia Sadajewa). Szczególnie, jeśli spojrzymy na akcję z 79. minuty, gdy świetna wrzutka Trałki w głąb pola karnego minęła zarówno Buchalika, jak i… Kownackiego. Poirytowany niemocą swojego napastnika Skorża, zdecydował się na zmianę w 79. minucie. Na murawie zameldował się Formella.
Choć na boisku nie czekało nas nic szczególnie ciekawego, to kibice wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności. Przed meczem mówiło się o pięknych i licznych oprawach. Ostatnia była zwieńczeniem, kropką nad „i”.
Może ostatni mecz wcale nie był na miarę możliwości Mistrza Polski. Może brakowało dokładności, wykończenia. Może Wisła miała swoje szanse na zwycięstwo. Może i potężnie wiało nudą. Może. Teraz to wszystko należy do przeszłości. Za kilka tygodni nikt nie będzie pamiętał o przebiegu spotkania. W głowie będzie tylko jedno: kto został Mistrzem Polski. Lech Poznań.