Tak jakoś się złożyło, że moje urodziny wypadają podczas wielkich turniejów piłkarskich. W tym roku są w dniu inauguracji mistrzostw Europy we Francji. Od 2002 roku wypadają w dniach sąsiadujących z terminami meczów naszych reprezentantów.
Niestety. Nigdy nie sprawili mi radości. Jedynie wielki zawód i rozgoryczenie. Jestem z pokolenia, które swoje piłkarskie szlify zaczynało zdobywać wraz z ostatnim sukcesem w 1992 roku. Każdy z nas chciał być Kowalczykiem, Juskowiakiem czy Aleksandrem Kłakiem. Biegaliśmy po boisku, uczyliśmy się, dorastaliśmy i naszymi bohaterami nadal byli piłkarze, którzy odnieśli sukces, grając z Orłem na piersi.
Trzymamy kciuki za każdego nowego reprezentanta, nowego selekcjonera. Miewaliśmy przelotnych idoli, ale wszystko weryfikowała reprezentacja. Dziś jesteśmy już w takim wieku, że tylko ona właściwie pokazuje nam prawdziwą wartość piłkarza. A jak to bywało z tymi reprezentacjami?
2002 rok. Pierwszy awans, mistrzostwa świata w Korei i Japonii. Najbardziej przeżywany, najbardziej omawiany, najbardziej przedyskutowany. Najbardziej rozczarowujący. Do dziś moje pokolenie nie może patrzeć na Tomasza Hajtę, Piotra Świerczewskiego i słuchać bzdur wygadywanych przez Jerzego Engela. Dodając do tego, że większość z nas musiała uciekać z lekcji, by obejrzeć mecz, musiała się kryć po kafejkach internetowych, by choć źdźbło informacji zdobyć, bo duża część mistrzostw była zakodowana. Tyle poświęcenia za frajersko oddane mistrzostwa. Ech…
2006 rok. Mistrzostwa świata w Niemczech. Awans w niezłym stylu. Byłem już na studiach. Pomysły, by pojechać choćby do strefy kibica… i już śmiganie po trybunach. Ogólnie duża sympatia do trenera Janasa. Trafił on niestety na nieprzychylność mediów, problemy z formą kadrowiczów i chyba samego „Papcia” to przerosło. W rezultacie kolejny raz rozgoryczenie. Na szczęście przeżyte mniej boleśnie. Trwała wtedy sesja… kto był lub jest na studiach, ten wie, co to znaczy. Efekt porażki z Ekwadorem okupiłem niezdanym egzaminem z filozofii. Do dziś nie wiem, czy to był efekt pękniętego szkiełka w okularach (tak tak, chcieliśmy sami w mieszkaniu odrobić straty, grając w pokoju w piłkę) czy głowy bolącej od dwóch bramek Ekwadoru. I nieważne, że mecz był w piątek, 9 czerwca, a egzamin dopiero we wtorek, 13.
2008 rok. Mistrzostwa Europy w Austrii i Szwajcarii. Studia, praca. Pełnoprawny kibic tej kadry. Czynnie uczestniczyłem zarówno w eliminacjach, jak i w samym turnieju. Lubiło się Leo Beenhakkera. Jego styl pracy, jego podejście do kraju. Powiewało Zachodem. No i na trybunach było znacznie ciekawiej niż jest teraz. Człowiek czuł się częścią tego awansu. Niestety już same powołania wywoływały lekką konsternację, ale to w końcu Leo. Blamaż reprezentacji, blamaż też i selekcjonera, który okazał się bufonem z zadartym nosem. Nie umiał przyznać się do błędu. Szkoda, bo spieprzył potem eliminacje na całej linii – w najłatwiejszej grupie pod słońcem. Odczułem bardzo boleśnie skutki dramatu polskiej piłki na tych mistrzostwach. W Austrii nie tylko piłkarze mieli rywali…
2012 rok. Mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie. Troszkę już nie moja reprezentacja, bo z trybunami reprezentacyjnymi pożegnałem się wraz z erą Beenhakkera, ale zawsze z mocno zaciśniętymi kciukami. Franka Smudę każdy, kto zakochał się w polskiej piłce w latach dziewięćdziesiątych, znał dobrze. Każdy też znał jego zalety i wady. Szkoda, że media o nich nie wiedziały i choć to one go wybrały, to w pewnym momencie się od niego odwróciły. Sam Smuda… cóż, jak Janas – zagubił się i przegrał mistrzostwa. Sporo wtedy pracowałem, następowały wielkie zmiany w moim życiu osobistym, więc jakoś o tym blamażu, choć bolesnym (wyśmiewanie w pracy, wytykanie przez „niekumatych” znajomych), szybko zapomniałem.
2016 rok. Mistrzostwa Europy we Francji. Praca, rodzina. Panowie, nie ma zmiłuj. To muszą być wasze mistrzostwa! Nie oczekuję zbyt wiele. Ogólne moje pokolenie liczy tylko i aż na dobry występ. Wyjście z grupy to minimum, a jeśli do tego dostarczycie nam jeszcze spotkania, za które będziemy wam wdzięczni, to już w ogóle spełnicie wszystko! Mamy dość wstydu, dość wytykania palcami. Nie chcemy słuchać już, jakim bagnem jest polska piłka, i czy jeden z drugim w klubie robią wszystko, a kadrę mają w głębokim poważaniu. Nie chcemy was rozliczać i oceniać. Chcemy i marzymy, by was docenić i pochwalić! Tylko tyle i aż tyle.
Ligowcy (bo z wami na co dzień mamy najwięcej do czynienia), do was prośba szczególna:
Michale Pazdan, skończ już z kung fu, pokaż, że Beenhakker się nie mylił.
Jakubie Wawrzyniak, udowodnij, że nie jesteś „Krulem”.
Tomaszu Jodłowiec, nie wchodź już w mecz godziny i udowodnij, że nie ma dla ciebie różnicy między Ekstraklasą a piłką reprezentacyjną.
Bartoszu Kapustka, pokaż, że dorosłeś do wielkiej piłki i „wybryki” ze Stargardu już się nie powtórzą i jesteś wart kwot z z plotek transferowych.
Karolu Linetty, udowodnij swój talent ze wszystkich gier, zestawień talentów i zagraj jak na polskiego Pirlo przystało.
Krzysztofie Mączyński, pokaż, że nie jesteś tylko i wyłącznie kaprysem trenera, że zasługujesz na miejsce w składzie,
Sławomirze Peszko, przygaś wreszcie grą te wszystkie memy i zmaż z siebie towarzyski mecz z Niemcami i fatalną wtedy skuteczność.
Filipie Starzyński, potwierdź nam wszystkim, że „jak Feniks z popiołów odrodziłeś się na nowo”.
Mariuszu Stępiński, zostań nowym Grzegorzem Latą!
Patrząc na rywali w grupie i charakter naszego pokolenia, chciałoby się krzyknąć POLACY, JAZDA Z…!
napiszę jednak niemniej szczere, ale spokojniejsze JESTEŚMY Z WAMI!