13 meczów z rzędu z 0:0 do przerwy. Seria, która prawdopodobnie nie zdarzyła się nigdy ani w Ekstraklasie, ani w Europie (przynajmniej w najwyższych krajowych ligach) wreszcie dobiegła końca. Bramka Celebana w 5 minucie była wstępem do meczycha przez duże „M”.
Zresztą jaki gol. Niby połączenie rzut rożny + Celeban nie brzmi jakoś oryginalnie, ale takie rozegranie rzutu rożnego naprawdę zasłużyło na słowa uznania. Krótkie podanie, potem… kolejne krótkie podanie i bardzo dobra wrzutka na głowę Celebana. Na jeszcze większe uznanie zasługiwała jednak druga bramka wrocławian – FE-NO-ME-NA-LNE zagranie Chrapka do Koseckiego, TRA-GI-CZNA interwencja Kuciaka, który minął się z piłką, co wykorzystał Kosa pakując piłkę do pustej bramki. Nie wiadomo, co było gorsze dla Lechii – wynik, czy ich gra.
Druga połowa, nawet jeśli czasami miała braki jakościowe, tak była kompletną jazdą bez trzymanki. Po 7 minutach od wznowienia gry z 2:0 zrobiło się 2:2. Piłkę do siatki dwukrotnie wpakował Marco Paixao (z czego jedna po rzucie rożnym). Zmienił się też obraz gry – świetny w pierwszej połowie Śląsk wyglądał jak zbieranina 11 nie znających się wcześniej gości, zaś Lechia grała… jak Śląsk w pierwszej połowie. Całkowita zamiana ról. Do czasu…
Do czasu kolejnego rzutu rożnego dla Śląska. Kolejna FATALNA interwencja Kuciaka, który tym razem minął się z piłką w locie, a Celeban strzelił swoją drugą bramkę w meczu. No i potem kolejna zamiana ról, piłkarze Śląska znów przypomnieli, jak się gra, a z Lechistów uszło bardzo wiele powietrza. Co prawda wciąż to wyglądało lepiej, niż w pierwszej połowie, ale to naprawdę nie była wysoko zawieszona poprzeczka. Ostatecznie wynik się nie zmienił – Śląsk wygrał 3:2, a sam mecz przywrócił w nas wiarę w Ekstraklasę.