Cracovia rzutem na taśmę postanowiła przegonić konkurentów w rywalizacji o miano największej kompromitacji roku. Coś nam podpowiada, że w zaciszu domowym pewnego charakternego trenera pęknie dzisiaj niejedna szklanka trunku o rudym zabarwieniu.
Kompromitacja, frajerstwo, autodestrukcja, hara-kiri. To nie gra w skojarzenia ani projekt nowej okładki „Faktu”, tylko słowa kluczowe, których trzeba użyć, aby popisać dzisiejszy występ Cracovii. Pasom wielokrotnie w tym sezonie dostawało się za styl gry, często przesadnie, ale wszystkie poprzednie słabsze mecze są niczym jeśli porównamy je z dziewięćdziesięcioma minutami dzisiejszego popołudnia w Kielcach. Goście wyglądali nieporadnie, ich akcje nie miały w sobie nawet zalążka jakiegoś głębszego pomysłu. Dość powiedzieć, że przy rywaly grającym przeszło 50 minut w 10-tkę(!), w tym około dwudziestu w 9tkę(!!!), piłkarze Probierza nie uzbierali nawet pięciu celnych strzałów.
To, że Cracovia jest bardzo zależna od Janusza Gola to wie każdy, nawet średnio interesujący się Ekstraklasą człowiek. Ale ten mecz pokazał jak monstrualnie jest zależna. Środek pola źle funkcjonował od początku, bo fatalnie w mecz wszedł Sylwester Lusiusz, a po zejściu tego młodzieżowca w zasadzie przestał istnieć. Długimi fragmentami w drugiej połowie schemat gry Pasów wyglądał identycznie – dwa szeregi piłkarzy ustawionych przy obu liniach bocznych i hektary wolnego miejsca w środku. Wrzutka, wrzutka i do tego dla odmiany dośrodkowanie. Umówmy się, nie trzeba dniami i nocami studiować filozofii gry Arrigo Sachieggo czy Mauricio Bielsy żeby szybko zorientować się jak tego typu ataki powstrzymywać. I Korona robiła to bardzo dobrze. Zresztą taki styl gry był dla nich zbawienny, bo po każdej przeciągniętej czy też złapanej przez Marka Kozioła wrzutce mieli kolejne kilka-kilkanaście sekund na złapanie powietrza i odbudowanie formacji. Oczywiście setkę miał Lopes, później piłkę z linii musiał wybijać Spychała, ale drużyna mająca tak wysokie aspiracje jak Cracovia, w takim meczu przy takich okolicznościach, musi rywalowi zadać szybkie ciosy i myśleć już o następnym meczu. Na meczu obecny był profesor Filipiak i może to starcie każe mu się zastanowić czy przypadkiem zimą nie warto byłoby wysupłać okrągłej sumy na konkretne wzmocnienia.
Kielczanom należy oddać to, że pokazali nieprawdopodobny momentami charakter, za co zresztą dostali zasłużoną owację od niezbyt licznej, ale za to bardzo żywiołowej publiki zgromadzonej na Suzuki Arenie. Korona miała w tym meczu właściwie jedną szansę, ale wykorzystała ją perfekcyjnie. Fatalne zagranie Lusiusza, przejęcia Jukicia, który bardzo przytomnie obsłużył Pacindę, a ten trochę w bilardowym stylu tę akcję wykończył. Oczywiście później o grze gospodarzy trudno jest mówić w kontekście wirtuozji, ale też przyjrzyjmy się faktom:
– drużyna bezpośrednio zamieszana w walkę o utrzymanie grała z zespołem mającym chrapkę nawet na mistrzostwo
– gra z nim dobre kilkadziesiąt minut w osłabieniu
– ma wynik, który daje jej niezwykle ważne punkty
Trzeba naprawdę bardzo kombinować, by jakkolwiek drużynę Mirosława Smyły za ten mecz ganić. Wyszarpane, w ich sytuacji bezcenne trzy punkty. Aż się przypomina słynna „Banda Świrów”.