Choć nie wiem, czy to rekord w obecnym sezonie, to dawno nie było kolejki, gdzie zdarzyłoby się tyle strzałów, zakończonych na obramowaniach bramki. Czy te, mimo wszystko, niecelne uderzenia zaważyły na losach poszczególnych meczów? Zapraszam na podsumowanie dwudziestej drugiej kolejki sezonu w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Kolejne 3 punkty bliżej historii
W piątkowe popołudnie na boisko w Białymstoku wybiegli piłkarze Jagiellonii i Rakowa. Dla przyjezdnych była to okazja do mocnego rozpoczęcia 22. kolejki i odskoczenia reszcie drużyn (głównie goniącej Legii), aby wieczorem spokojnie obejrzeć polski klasyk w Ekstraklasie. Są generalnie dwie szkoły „teoretyzowania” – jedni mówią, że lepiej grać jak najwcześniej, żeby wygrać i wzbudzić presję na rywalach w tabeli. Inni z kolei są zdania, że bardziej korzystnie jest, gdy podchodzi się do meczu, znając pozostałe wyniki, czy czasem np. przeciwnikom nie powinęła się noga. Myślę, że Medaliki należą bardziej do tej pierwszej grupy. Spotkanie na Podlasiu mogło być dla nich klasyczną miną, gdyż Jaga mimo że nie gra wyśmienicie, to w ostatnich kolejkach zawsze choć punkt zdobywała. I w zasadzie tak się od początku ułożył mecz, bo ekstraklasowy centrostrzał Jesusa Imaza zaskoczył Kovacevicia, który próbował ratować sytuację, ale piłka wpadła nad nim do bramki. To była dopiero 3. minuta, więc spotkanie ustawione idealnie dla Stolarczyka i piłkarzy gospodarzy. Druga strona medalu to fakt możliwości gonienia wyniku przez Raków praktycznie całe 90 minut. W pierwszej połowie obie drużyny stwarzały sobie groźne sytuacje, wreszcie był to piątek z emocjami w rodzimej piłce! Jaga nie zdołała podwyższyć prowadzenia, a w dodatku je straciła po rzucie rożnym. Dośrodkowanie Iviego na przedpole przyjął Jean Carlos, a następnie mocno, precyzyjnie przy słupku umieścił piłkę obok interweniującego Alomerovicia. Niemiec jest w wysokiej formie i w dużej mierze jemu Białostoczanie zawdzięczają zdobycze punktowe w poprzednich kolejkach. Druga połowa to już intensywniejsze tempo Rakowa, który wrzucił wyższy bieg i wyraźnie nie chciał wracać z jednym punktem na południe Polski. Szansy na dublet nie wykorzystał Jean Carlos, który przegrał pojedynek sam na sam. Również Svarnas miał świetną szansę, jednak bramkarz Jagi był na posterunku. Skapitulował dopiero w 75. minucie po strzale Petraska. Prowadzenie udało się ekipie Papszuna dowieźć do końca i Raków odskoczył Legii na 10 punktów i mógł spokojnie w podróży powrotnej oglądać drugi piątkowy mecz…
Polski Klasyk nie zawiódł na boisku i trybunach
…gdzie zmierzyły się uznane polskie marki, czyli Legia i Widzew. Teraz już może nie jest to aż tak elektryzujące całą Polskę widowisko, bo jednak w ostatnich latach cele Warszawiaków i Łodzian się rozjechały. Goście jednak świetnie spisują się w roli beniaminka i można było oczekiwać fajerwerków. Całe szczęście, że obie drużyny udźwignęły presję spotkania i kibiców, którzy tłumnie zgromadzili się na stadionie, aby wspierać swoich ulubieńców, przez co praktycznie całe spotkanie było głośno i doping nie ustawał. Od początku obie drużyny grały na wysokim tempie, przez co oglądało się to świetnie. Błędy popełniał jednak Nawrocki, ale obyły się one bez konsekwencji – Pawłowski w dogodnej sytuacji trafił w boczną siatkę. Także lider Legionistów, Josue, nie popisał się w pierwszym kwadransie, kiedy stracił piłkę i rywale biegli z kontrą 2 na 2, ale udało się ich zatrzymać i starania spełzły na niczym. To, co nie zagrało u gości, udało się w całości gospodarzom. Trener Runjaić w 18. minucie mógł świętować prowadzenie swojej drużyny po wrzutce Kapustki i strzale Wszołka. Dodało to Legionistom skrzydeł i szli z atakami, chcąc uzyskać drugą bramkę, a goście wydawali się bezradni. Pod koniec pierwszej połowy udało im się zaatakować, ale na strzale Pawłowskiego obronionym przez Hładuna się skończyło. Podobnie wyglądał po zmianie stron. Gospodarze nie odpuszczali i nie bronili wyniku. Początkowo pełni zapału, w dalszym etapie opadło tempo meczu, co mogło uśpić Legię… i chyba tak zrobiło. Doprowadzili bowiem do świetnej szansy dla Widzewa, który to skrzętnie wykorzystał. Hansen trafił obok bezpradnego Hładuna po wrzutce Milosa. A więc był remis, dość niespodziewany mimo wszystko z przebiegu mecz. Ten wynik długo się nie utrzymał, bo Legia ponownie zaatakowała i jedno z wyjść ofensywnych zakończyło się trafieniem samobójczym. Z początku wydawało się, że bramkę strzelił młody Strzałek, jednak futbolówkę do własnej bramki skierował, próbujący przeciąć zagranie Hanousek. Widzewiacy ponownie musieli pokazać charakter i wolę walki. Gdy biegnącego na bramkę Kuna zatrzymano faulem, do piłki ustawił się Pawłowski, który miał chrapkę na bramkę z rzutu wolnego. Wyobrażał to sobie zapewne lepiej – cudowne uderzenie nad murem, lądujące w okienku bramki. Rzeczywistość była inna, ale efekt wymarzony – strzał odbił Wszołek, zmieniając tor lotu piłki i zaskakując Hładuna, który leciał już w drugą stronę. Remis nie był satysfakcjonujący dla nikogo – poza prestiżem liczyła się też pogoń Legii za Rakowem, a dla Widzewa umocnienie na górze tabeli. Żaden gol już nie padł, choć dogodnych okazji nie brakowało. Jest więc dwóch rannych, ale masa zadowolonych kibiców postronnych, którzy wreszcie nie żałowali, że włączyli Ekstraklasę w piątkowe popołudnie i wieczór. Widzew pokazuje ponownie waleczny charakter, znów dwukrotnie goniąc wynik im się udaje złapać przeciwnika (robili to trzykrotnie w meczu domowym z Pogonią, zakończonym remisem 3:3).
Spadający kamień z serca Gliwiczan
Nad stadionem w Gliwicach po meczu z Cracovią unosił się głównie dźwięk ulgi. Wygrana pozwoliła im na ucieczkę ze strefy spadkowej, dodała optymizmu i spokoju na kolejne mecze. Zanim jednak bramki w tym meczu padły, musiała minąć cała pierwsza połowa. W niej zdecydowaną przewagę mieli gospodarze, Pasy praktycznie nie potrafiły się odgryźć i stworzyć zagrożenia pod bramką Placha. Poza może strzałem Atanasova, z którym poradził sobie gliwicki golkiper. Piast z kolei nękał gości dośrodkowaniami, ale nic wielkiego z nich nie wynikało. W końcu wysoka obrona zdawała egzamin i stosując tylko taką taktykę ciężko jest strzelić podopiecznym Zielińskiego bramkę. Wszystko stało się prostsze tuż po zmianie stron, bo zaraz po niej kapitalnym uderzeniem z dystansu popisał się Tomasiewicz. Jego strzał był poza zasięgiem Niemczyckiego, który był po prostu w tej sytuacji bezradny. Gospodarze szybko więc osiągnęli swój cel i mogli pozwolić grać Pasom, sami stosując ich ulubioną taktykę, czyli kontrataki. Udało im się nawet podwyższyć prowadzenie, kiedy to po interwencji VARu sędzia wskazał na jedenasty metr z powodu faulu Ghity. Nie pomylił się z karnego Dziczek i zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki. Mogło odbyć się to wszystko w mniej stresującej atmosferze, ale Cracovia wykorzystała błąd w kryciu przy stałym fragmencie gry. Parę minut po bramce na 2:0, Konoplyanka wykonywał rzut wolny z boku boiska, na wysokości pola karnego. Dograł na dalszy słupek, gdzie czekał sam na piłkę Hoskonen. Takiego prezentu nie sposób zmarnować i Fin pokonał Placha. Do końca meczu już wynik nie uległ zmianie. Piast może odetchnąć choć na krótką chwilę, bo opuszczenie strefy spadkowej to krok w kierunku celu, jakim jest utrzymanie, ale nie mogą sobie pozwolić na rozluźnienie. To z kolei chyba może powoli pojawiać się w Krakowie. Cracovia zbyt wiele traci punktów, aby próbować namieszać w czołówce. Jednocześnie mają komfortową przewagę, dzięki której nie wmieszają się w walkę o utrzymanie. Na spokojnie mogą podejść do kolejnych meczów, trener może i pewnie będzie prowadził różne eksperymenty taktyczne i personalne. Przez co Cracovia do końca sezonu pozostanie tą samą Cracovią – tu wygra, tu przegra, tu zremisuje i jakoś sezon dograją.
Korona błyskawicznie wybudzona ze snu
7 punktów w 3 ostatnich meczach. Taki wynik przy bierności innych drużyn doprowadził do sytuacji, gdzie nawet najwięksi pesymiści zaczęli wierzyć, że może w Kielcach zdarzyć się cud i Kuzera może utrzymać Ekstraklasę dla Kielczan. Tym bardziej, że gra Koroniarzy również wyglądała sensowniej, szczególnie względem początku sezonu. Trafili jednak na mecz-pułapkę. Takim przeciwnikiem w tym sezonie jest Warta. Rywal niepozorny, w dość dobrej sytuacji w tabeli, zdaje się możliwy do ogrania, biorąc pod uwagę falę wznoszącą, na jakiej wydawało się, że jest Korona. Goście zostali jednak brutalnie obdarci ze złudzeń, a przynajmniej oblani kubłem lodowatej wody. Warta wręcz ośmieszała w sobotę Kielczan, wykorzystując ich błędy. Niepotrzebna była wcale finezyjna gra, a jedynie czekanie na błędy gości, którzy popełniali je w każdej formacji. I cóż z tego pozostało, że rozpoczęli mecz lepiej, starali się być aktywni i narzucać swoje warunki, jeśli już po niespełna 10 minutach przegrywali, a Poznaniacy nie musieli do tego nawet oddać celnego strzału. Shikavka sam umieścił piłkę we własnej bramce po niefortunnym uderzeniu. Do przerwy Warciarze zdołali jeszcze dwukrotnie pokonać Zapytowskiego i właściwie drugiej połowy mogłoby nie być, choć wiadomo – finał LM 2005 i słynne 3:0 do przerwy dla Milanu… W Grodzisku jednak tym bardziej nie zapowiadało się na taki obrót zdarzeń. I faktycznie nic podobnego nie miało miejsca, a na domiar złego kolejne wielbłądy robili goście. Najpierw Deja stracił piłkę będąc ostatnim obrońcą i sam na bramkę popędził Szczepański, kompletując dublet. Następnie wykonany rzut z autu Warciarzy nie powinien stworzyć kłotopów dla bramkarza, ale może też morale na poziomie zerowym w tamtej chwili sprawiły, że Zapytowski futbolówkę wypuścił z rąk i Ivanov strzelił piątą bramkę. Na otarcie łez honorowe trafienie dla Korony zaliczył Kostorz w doliczonym czasie. Szulczek ze swoją ekipą dokonał rzeczy historycznej. Warta znana raczej z twardej defensywki i jeśli wygrywa, to strzelając jedną-dwie bramki. Nagle jednak strzelają aż 5! Tak okazałe zwycięstwo to historyczne wydarzenie, bo w XXI wieku jeszcze nie miało miejsca. Ba! Szukać trzeba wstecz aż do okresu II Wojny Światowej, aby znaleźć podobny wynik przy Warcie.
Lechia naprawdę może spaść
Coś, co mimo wszystko ciężko było wyobrazić sobie przed sezonem, ma coraz realniejszy wydźwięk. Lechia Gdańsk może opuścić szeregi Ekstraklasy, bo naprawdę nie wyglądają dobrze, a w dodatku kontynuują osuwanie w tabeli. Ich gra wskazuje, że nie nauczyli się na błędach Wisły Kraków, która też długo zdawała się myśleć w poprzednim sezonie, że karta się wreszcie odwróci, są zbyt dużą marką na spadek, a jednak. W weekend zdecydowanie i bez najmniejszych wątpliwości Gdańszczanie zostali pokonani przez Radomiak. Ich jedyny sukces w tym meczu to strzelona honorowa bramka z karnego przez Zwolińskiego. Ważna o tyle, że to pierwszy raz, kiedy w tym roku został pokonany Kobylak. Nie będzie pewnie robił z tego większego dramatu, bo wcześniej koledzy zapewnili duży margines błędu, bo aż trzybramkowy. Przy pierwszych dwóch bramkach błędy popełnili obrońcy, a bramki strzelali odpowiednio Rocha i Abramowicz. Ten pierwszy zdobył swoją drugą bramkę po rzucie karnym. A więc Radomiak, do którego nikt nie miał większych oczekiwań, po przerwie zimowej prezentuje się solidnie. Po drugiej strony barykady jest Kaczmarek ze swoją Lechią, w której nie wszystko pójdzie tak gładko, jak mógł trener myśleć. Kadrowo nie ma dramatu, a już z pewnością nie jest aż tak fatalnie, jak to prezentuje się na boisku w czasie meczów. W tym roku wygrali tylko pierwszy mecz i to z Wisłą Płock, która przegrała wszystkie dotychczasowe mecze.
Mrozek dostarcza tlen do Zabrza
Pierwsze niedzielne spotkanie, o godzinie wczesnopopołudniowej. Można by więc rzec nawet, że „do kotleta”, ale no niestety – jeśli ktoś próbował połączyć obiad z oglądaniem tego meczu, to prawdopodobnie danie mu nie smakowało. Do Mielca przyjechał Górnik, który zwycięstwa szuka od dłuższego czasu i robi to nieskutecznie. Aura nie była zbyt sprzyjająca, bo padał śnieg. Z początku wydawało się, że nic sobie z tego piłkarze nie zrobią. Próbowali goście, ale strzał Yokoty odbił się od poprzeczki. Później tempo opadło, piłki w piłce było jak na lekarstwo. Tak w zasadzie minęła cała pierwsza połowa. Druga wcale nie była lepsza. Na pierwszy celny strzał musieliśmy czekać aż do 69. minuty. Nic nie wskazywało, że wydarzy się coś spektakularnego w Mielcu. Wtedy jednak, niczym rycerz na białym koniu, ujawnił się w bramce Stali Mrozek. Niedawno chwalony za uratowanie swojej drużyny z licznych opresji, teraz popełnił babola. Po dośrodkowaniu z rzutu wolnego złapał piłkę, aby za chwilę wypuścić ją z rąk, pozwalając przejąć futbolówkę Podolskiemu, który podał do van den Hurka, a ten zamienił to na bramkę, która okazała się decydująca w niedzielę i wystarczyła na wywiezienie 3 punktów. W ten sposób Górnik podskoczył w tabeli, oddalił się od strefy zagrożenia. A że następny mecz grają z Legią, to może być to zbawienne, gdyż ciężko będzie o punkty z wiceliderem.
Biczachczjan ponownie na ratunek
Choć Wisła Płock rozegrała jedno spotkanie na wiosnę mniej, to statystyki są dla niej bezlitosne – przegrali wszystko, co w tym roku było do przegrania. Gdy więc przyjechała do nich Pogoń, to chcieli stan rzeczy zmienić, tym bardziej, że goście w ostatnich meczach mają problemy w obronie i nie potrafili zachować czystego konta od dłuższego czasu. Związane to zapewne było też z rotacjami w defensywie, spowodowanymi kontuzjami i kartkami. W niedzielę jednak powrócił do składu Zech, który w parze z Kostasem starali się wreszcie zagrać na zero z tyłu. Mecz zapowiadał się na ofensywne starcie i w sumie obie drużyny potwierdzały to na boisku, próbując gry do przodu. Zagrożenia przynosiły też strzały z dystansu, gdzie piłkarze mieli minimalnie źle nastawione celowniki. Najpierw strzał Szwocha trafił w słupek, a mógł być piękny gol. Także uderzenie Zahovicia zamiast do bramki, spełzło na poprzeczce. Na początku drugiej połowy Pogoń dostała rzut karny i doszło do kuriozalnej sytuacji, gdzie Kowalczyk bramkę strzelił, ale przy uderzeniu najpierw piłkę dotknął nogą postawną, czym naruszył przepisy i gol został cofnięty, a Wisła wznawiała grę z rzutu wolnego. W internecie natchnąłem się na komentarze obrażające za taką decyzję sędziów. Tu jednak jest sytuacja zero-jedynkowa – takie są przepisy i polecam zobaczyć nieuznaną bramkę z karnego Mitrovicia. Bardzo podobna sytuacja i tam też nie uznali bramki. Gdy wydawało się, że skończy się bezbramkowym remisem, pomimo wielu prób z obu stron, to przypomniał o swojej lewej nodze Wahan Biczachczjan, który wszedł w drugiej połowie z ławki rezerwowych. Sprzed szesnastki w ostatniej minucie doliczonego czasu uderzył precyzyjnie przy słupku, nie dając szans Kamińskiego. W ten sposób zapewnił Portowcom arcyważne 3 punkty, a sam strzelił zza pola karnego trzecią bramkę w tym sezonie. Idealnie Ormianin sprawdza się jako joker w talii Gustafssona.
Rotacje Lechowi nie pomogły
Cóż za sukces odnieśli piłkarze Kolejorza w zeszły czwartek, eliminując Bodo/Glimt z Ligi Konferencji! Problem w tym, że świętowanie krótko trwało, a już trzeba było jechać do Wrocławia na mecz ligowy. Van den Brom solidnie namieszał w składzie, a na ławkę rezerwowych wziął ledwie 6 piłkarzy. To musiało odbić się na jakości sportowej. Dodatkowo Śląsk jest bardzo niewygodnym rywalem dla Kolejorza w tym sezonie – już wcześniej wygrał z nimi dwukrotnie, najpierw w lidze, a potem wyeliminował ich z Pucharu Polski. Mecz we Wrocławiu zaczął się jednak po myśli Lecha, który panował na boisku i starał się szybko zdobyć bramkę. Dość nieoczekiwanie jednak odgryźli się Wrocławianie, kiedy Yeboah popędził na bramkę debiutującego Holca, który zastępował Bednarka. Został sfaulowany przed polem karnym i po długiej analizie VAR Murawski dostał za to przewinienie nie żółtą, a czerwoną kartkę. Na domiar złego dla gości, z tego podyktowanego rzutu wolnego, bramkę strzelił sprytnym uderzeniem Exposito. Do przerwy nic na boisku się nie wydarzyło. W drugiej odsłonie jednak Lechici ponownie postanowili ruszyć do ataków. Swoje sytuacje zmarnowali Skóraś, trafiając w poprzeczkę (swoją drogą mnóstwo strzałów w obramowanie w tej kolejce!), Citaiszwili nie wykorzystał świetnej okazji, trafiając wprost w Leszczyńskiego. Nie dość, że nie potrafił Gruzin strzelić w tamtej chwili bramki, to jeszcze podarował ją rywalom. Mając piłkę na własnej połowie chciał wybić futbolówkę na oślep, ale zrobić to tak nieporadnie, że wyszła idealna asysta do Yeboaha, który ją przyjął i idealnie uderzył, pokonując Holca i podwyższając prowadzenie. Lech ciągle przeważał, ale nic z tego nie wynikało. Siły na boisku wyrównały się w 72. minucie, gdy czerwoną kartkę ujrzał Garcia. Grając jednak 10 na 10, to Śląsk strzelił trzecią bramkę, anulowaną przez VAR z powodu zagrania ręką. Pod koniec meczu emocje zapewnił Skóraś, który wykorzystał świetne dogranie Amarala i Kolejorz miał całe 7 minut doliczonego czasu na wyrównanie. Dośrodkowania z boku boiska były jednak zbyt niedokładne, a Śląsk przetrzymał napór przeciwnika i wygrał mecz. Po zdobyciu punktu przez Widzew, wygranej Pogonii, wcale Lechowi nie będzie łatwo, aby skończyć sezon na podium, czy chociaż czwartym miejscu, które prawdopodobnie da awans do europejskich pucharów.
Zagłębie ponownie wygrywa w Derbach
Lubinianie pokonali już w tym roku w dolnośląskich derbach Wrocławian, teraz to samo uczynili z beniaminkiem z Legnicy na poniedziałkowe zakończenie kolejki. W pierwszej połowie obie drużyny oddały ledwie po jednym celnym strzale, ale przewagę optyczną uzyskali gospodarze, którzy lepiej operowali piłką i zdawało się, że są bliżej strzelenia bramki. Na te musieliśmy jednak czekać do drugiej połowy. Najpierw faulowany był w polu karnym Kurminowski, a bramkę po rzucie karnym strzelił Chodyna. Choć nie zrobił tego bezpośrednio, a dobijając strzał po interwencji bramkarza. Obraz gry nie ulegał zmianie, jednak szczęście mieli gospodarze w 74. minucie, kiedy ratować bramkarza musiał Ławniczak, wybijając piłkę z linii bramkowej. Także młody Kurminowski poza wywalczeniem karnego mógł wpisać się na listę strzelców. Trafił jednak w słupek. Prowadzenie Miedziowych podwyższył Jach w 82. minucie, wykorzystując dogranie Starzyńskiego z wolnego. W doliczonym czasie kolejny błąd w meczu zaliczył bramkarz gospodarzy Dioudis. Niefortunnie łapał piłkę, równie pechowo dograł ją do Narsingha, a ten dał nadzieję Legniczanom. Dodało im to animuszu na ostatnie minuty, ale nie zdołali odmienić losów meczu, przez co pozostali na ostatnim miejscu i punktów szukać będą musieli w kolejnych spotkaniach – najbliższa okazja w niedzielę przeciwko Jagielloni.