Kto w ten weekend przedwcześnie zmieniał kanał, mógł się zdziwić, patrząc na końcowe rozstrzygnięcia meczów. Szczególnie ważne były one w perspektywie gry o TOP 4, które da prawdopodobnie szanse do walki o europejskie puchary. Zapraszam na podsumowanie dwudziestej czwartej kolejki sezonu w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Powrót Miedzi na złe tory
Początek kolejki okazał się również kolejnym gwoździem do trumny zwanej „spadkiem” dla Legniczan. Mecz z pikującą Lechią, mającą swoje problemy nie tylko na boisku, miał być doskonałą okazją do doskoczenia do peletonu walczącego o ligowy byt. Szczególnie ważne spotkanie nad morzem było również z powodu przeciwnika, który był bezpośrednim sąsiadem w tabeli. Mecz przebiegał przez całą pierwszą połowę w zasadzie tak, jak można było się domyślać. Duży ciężar gatunkowy był powodem mocno asekuracyjnej gry, obie drużyny bały się, że po stracie bramki ich gra może posypać się niczym domino (co notabene miało miejsce). Odblokowanie gry nastąpiło zaraz po przerwie, kiedy na prowadzenie wyszła Lechia. Spotkanie się ożywiło, Miedź zaczęła błyskawicznie grać ofensywniej, bo remis również nie zadowalał ekipy z dolnego śląska. Takie nastawienie było wodą na młyn dla Lechii, która w ostatnim kwadransie zdążyła zdobyć kolejne 3 gole, niejako dobijając Miedź oraz powetując wysoką porażkę sprzed tygodnia w Poznaniu. Czy w Legnicy wierzą jeszcze w cud? Zdaje się, że jedynie najwięksi optymiści, a i też pewnie nie wszyscy. Stratę 6 punktów w 10 kolejek można w teorii nadrobić, ale tu już granica błędu zbliżona jest do zera. Poza tym Miedź nie pokazuje w ostatnich tygodniach formy, żeby wierzyć w nagłą serię zwycięstw. Gdańszczanie z kolei po profesorsku wypunktowali rywali, choć nawet piątkowa wygrana nie wystarczyła jeszcze do znalezienia się ponad kreską. Bitwa więc wygrana, ale wojna trwa.
Powtórka z rozrywki
Wydaje się, że gdy w pierwszym meczu pada wynik 4:1, to ciężko powtórzyć rozmiar zwycięstwa w rundzie rewanżowej. Dla Rakowa nie okazało się to trudne wyzwanie i ponownie pokonał Śląsk, strzelając 4 bramki. Zastanawiać się mogliśmy, czy Śląsk nie oddaje tego meczu bez walki, patrząc na desygnowany przez trenera Djurdjevicia skład gości. Młody debiutant na środku obrony, Yeboah na ławce. Przy tym drugim okazało się ostatecznie, że nie był w 100% gotowy, więc został oszczędzony. Dopóki nie pojawił się na boisku, Śląsk wyraźnie cierpiał i nie miał zupełnie pomysłu na odgryzanie się maszynce Papszuna. Nawet do tego stopnia, że w pewnym momencie przykro patrzyło się na ten mecz. Do przerwy totalna dominacja Medalików, ale na tablicy wyników skromne 1:0. Dlatego od początku po zmianie stron Raków podkręcał tempo, efektem czego z 1:0 zrobiło się 4:0 w zaledwie 12 minut. Błyszczał w piątek Ivi, strzelec dwóch bramek. Może to prawda, że będzie już prezentował się coraz lepiej, bo kończy się w Polsce powoli zima i zaczną panować warunki, bardziej przypominające te hiszpańskie. Śląsk wyglądał lepiej po wejściu Yeboaha, który jest absolutną gwiazdą drużyny i który uratował honor Wrocławian, strzelając bramkę. W Częstochowie więc pewnie kroczą po swoje, utrzymując przewagę 9 punktów nad Legią. Śląsk musi zapomnieć o tym meczu, którego niekorzystny wynik z pewnością był wkalkulowany w ryzyko. Czeka ich do końca sezonu kilka meczów z równorzędnymi na chwilę obecną przeciwnikami, tam będą szukać punktów koniecznych do utrzymania w lidze.
Testy wytrzymałości nerwowej kibiców
Sobota na boiskach Ekstraklasy przywitała nas mroźną i nieprzyjemną aurą w Kielcach. Obfity śnieg nie pomagał w rozegraniu pięknego spektaklu na murawie. Emocji jednak nie brakowało, właściwie od samego początku, bo na trybunach zrobiło się kibicom gorąco już w 6. minucie. Wtedy bowiem Radomiak objął prowadzenie. Do tej pory Koronie nie szło wybitnie odrabianie strat, więc można było zacząć pisać czarne scenariusze. Goście po strzeleniu bramki trochę się cofnęli, oddając inicjatywę Kielczanom. Scyzoryki potrafiły z tego skorzystać jeszcze przed przerwą. Druga odsłona była kalką pierwszej. Z początku przewagę miał Radomiak, ale nic wielkiego z tego nie wynikało, a Korona próbowała się odgryzać. Pod koniec można było zobaczyć, że obu drużynom zależy na przechyleniu szali zwycięstwa na swoją korzyść – w końcu była to tzw. „święta wojna”. Koroniarze do końca walczyli o zwycięstwo i tak jak przed tygodniem Malarczyk strzelił zwycięską bramkę w ostatnim kwadransie, tak w sobotę wyczekali kibiców aż do doliczonego czasu. Tym razem decydującego gola strzelił Kostorz, wypożyczony z Legii. Dzięki takiemu obrotowi spraw, Korona wydostała się ponad czerwoną kreskę w tabeli.
Innowacyjny sposób Pogoni na wygrywanie
Portowcy w tym roku dostarczają mnóstwa emocji na boisku, szczególnie na wyjazdach. Ponownie przez cały mecz trzymali bezbramkowy remis, żeby ostatecznie strzelić w ostatniej minucie doliczonego czasu gry bramkę. Przed dwoma tygodniami zrobił to Biczachczjan w Płocku, teraz Wędrychowski w Lubinie. Może to więc nie szczęście, a taktyka Gustafssona? W końcu jak strzelasz bramkę w ostatniej minucie, to rywal nie ma czasu odrobić strat. Oczywiście piszę to z przymróżeniem oka, ale bardzo pozytywna jest taka mobilizacja i determinacja w walce o zwycięstwa. A gdy to się udaje – smakują one wyjątkowo. Szczególnie, że ten mecz z Zagłębiem wcale do łatwych nie należał. Waldemar Fornalik zdążył odpowiednio poustawiać swój nowy zespół, przez co notowali 3 kolejne zwycięzca. Minuty zabrakło, aby nie dali się pokonać Portowcom. Do tej pory trzeba uznać, że były selekcjoner reprezentacji Polski robi dobrą robotę. A gdy jeszcze do pełni formy fizycznej dojdzie Świerczok, to w Lubinie mogą mieć powody do zadowolenia. Mecz był ciekawym i żywym widowiskiem, na co może nie wskazywać sam wynik. Duża jednak w tym zasługa bramkarzy obu drużyn, którzy wznosili się na szczyty swoich umiejętności, ratując swoje zespoły przed stratą bramki. Dla Pogoni zwycięstwo było kluczowe, aby walczyć ciągle o podium na koniec sezonu. Zagłębie nie musi się załamywać, ma przewagę 4 punktów nad strefą spadkową. Jeśli będą powtarzalni ze swoją grą, to szybko wypadną z obiegu drużyn zamieszanych w walkę o utrzymanie.
Festiwal pięknych uderzeń
Często polscy dziennikarze, czy komentatorzy lubią po jednej pięknej bramce z dystansu danego piłkarza, przypinać mu łatkę, że potrafi takie uderzenia skutecznie oddawać. W Białymstoku piłkarze udowodnili w sobotni wieczór, że w przypadku Nene wcale nie musi to być eufemizm. W umiejętności Podolskiego z kolei nikt nie wątpił. Tak się złożyło, że obaj w przeciągu kilku minut strzelili w Białymstoku piękne bramki z dystansu. Rozgrzały one kibiców na stadionie i przed telewizorami. Poza cudownymi trafieniami w pierwszej połowie było też jedno z rzutu karnego, podyktowanego dla gospodarzy i wykorzystanego na raty przez Guala. Do przerwy Jaga prowadziła 2:1 i do końca wynik nie uległ zmianie, choć były do tego okazje. Nawet w doliczonym czasie dobrą szansę dostał Podolski, ale były mistrz świata nie podołał. Także Janicki spróbował swojej szansy, ale Abramowicz w bramce nie dał się pokonać. Arcyważne było to zwycięstwo, gdyż przed tą kolejką obie drużyny miały po 25 punktów, co dawało miejsce na pograniczu spadku. Kolejna porażka Zabrzan spowodowała zawirowania w klubie. Niejasna jest do końca sytuacja trenera Gaula. Niby miał być zwolniony, potem okazało się, że jednak nie do końca. Czyżby na ostatniej prostej nie udały się negocjacje z nowym trenerem, przez co musieli odłożyć w czasie zwolnienie obecnego szkoleniowca? Zwycięstwem uratował swoją posadę za to Maciej Stolarczyk. Nie wiadomo jednak, na jak długo i czy to nie okaże się po prostu bomba z opóźnionym zapłonem, którym będzie pierwsza porażka.
Bez szału, czyli zgodnie z oczekiwaniami
Mecz dwóch drużyn środka tabeli, niedzielne wczesne popołudnie, Grodzisk Wielkopolski. To wszystko zwiastowało wydarzenie, które niezbyt porwie tłumy, a i wspominane nie będzie latami. Ba! Nawet tygodniami! Generalnie więc w meczu Warty z Cracovią wszystko się zgodziło. Bezbramkowy mecz, gdzie sytuacji było jak na lekarstwo, a nawet, gdy już się pojawiały, to raczone były niecelnymi strzałami. Chociaż w pierwszej połowie znalazłby się jeden, który trafił wewnątrz tego białego prostokątu… Jak pisałem przed paroma tygodniami, Cracovia nie wygląda na drużynę walczącą o puchary, a po prostu chcą dogorywać do końca sezonu, a trener może robić swoje eksperymenty. Przestawił paru zawodnikom pozycję, nie wyszło to najlepiej, ale już dzięki temu więcej wie o swojej drużynie. Katastrofalny jest jednak fakt, że w pierwszej połowie Cracovia wymieniła 216 podań, a ich skuteczność to raptem 66%. W meczu, gdzie byliby wiecznie pressowani, można by to jakoś wytłumaczyć. Jeśli jednak gra toczy się bez większej presji, to wypadałoby chociaż bardziej celniej grać do kolegów z drużyny. Warta z kolei drugi mecz bez zdobytej bramki, uciułała w niedzielę za to 1 punkt. Zbliżają się więc do magicznej granicy 40 punktów, która wg trenera Szulczka zapewni im spokój i utrzymanie. Co prawda chyba nikt nie wyobraża sobie, żeby mieli opuścić Ekstraklasę, ale pokora zawsze w cenie.
Murawa nie była sprzymierzeńcem piłkarzy
Drugi niedzielny odbył się w Gliwicach, gdzie przyjechał po czwartkowym zwycięstwie w 1/8 Ligi Konferencji Lech Poznań. Przede wszystkim jednak zwracała uwagę murawa, która była po prostu w fatalnym stanie. Na tym stadionie swoje mecze w roli gospodarza rozgrywa także Ruch Chorzów, co z pewnością nie pomaga w pielęgnacji i dbaniu o nią w okresie wegetacji. Piast miał chrapkę na trzecie zwycięstwo z rzędu, a Lech chciał zadbać również o punkty ligowe i ponowne odskoczenie od Pogoni. Trener van den Brom dokonał 7 zmian w składzie, ale z przodu postawił na swojego najlepszego snajpera. Właśnie Ishak mógł zabłysnąć już na początku meczu, ale po jego podaniu w pole karne z bliskiej odległości nie trafił Marchwiński. W pierwszej połowie ponadto dobre strzały oddawali Kądzior i Skóraś, ale oba z nich odbiły się od słupka. Nie wiadomo, jak mecz wyglądałby na innej, równej murawie, jednak w Gliwicach ciężko się grało i stwarzało jakieś okazje. W drużynie gości trener dokonał potrójnej zmiany, a niewiele później jeden z wchodzących – Amaral – zaliczył wejście smoka, ale nie był bohaterem pozytywnym. Sfaulował bowiem Pyrkę w polu karnym, a Bednarek nie dał rady obronić drużyny przed utratą gola. Chociaż przyznać trzeba, że dwoił się i troił. Najpierw obronił strzał Dziczka, potem dobitkę, ale wobec drugiej dobitki w wykonaniu Chrapka był bezradny. Gdy wydawało się, że ten jeden gol będzie decydujący, bo ciężko było o stworzenie zagrożenia, to w doliczonym czasie błysnął Kvekveskiri, który zza pola karnego pięknie uderzył piłkę z powietrza i zaskoczył Placha. Uratowany więc remis z pewnością nie przynosi wybuchu radości w Poznaniu, bo liczono na komplet, ale cały czas trzymają się na tym trzecim miejscu w tabeli. Teraz wszystkie siły na wicemistrza Szwecji i w czwartek walka na całego o awans do ćwierćfinału (!!!) Ligi Konferencji. Dziwnie się pisze takie zdanie, odnoszące się do polskiego klubu.
Jest życie bez Josue
Drugi raz w tym sezonie przyszło grać Legii Warszawy bez swojego lidera, Josue. W pierwszym meczu bezbrakowo zremisowali z Lechem, a w niedzielę pokonali 2:0 Stal Mielec. Spotkanie to było bardzo przyjemne dla oka, bo obie drużyny grały ofensywnie i w zasadzie wynik mógł tu być znacznie wyższy z obu stron. Zarówno Legia, jak i Stal na potęgę marnowały świetne okazje, a gdy już strzały były dobre, to brylowali bramkarze. Kolejną, już czwartą, bramkę po powrocie zdobył Pekhart. Specjalność zakładu, czyli wykończenie głową, dało prowadzenie na początku drugiej połowy. Asysta Muciego, który dobrze spisał się w roli zastępcy Jouse. Powinien chwilę później mieć drugą, ale Wszołek zamiast do bramki w świetnej sytuacji, trafił w rozpaczliwie broniącego Mrozka. Stal ciągle cierpi przez zamianę Hamulicia na Sappinena. Doskonale mogą oni rozumieć diss Shakiry na Pique, bo oni również wymienili Rolex na Casio. Stwarzali Mielczanie mnóstwo okazji, ale nic nie wpadło, a jeszcze pod koniec meczu po świetnym rajdzie Strzałka i dograniu do Mladenovicia, Serb podwyższył wynik. Po czwartej porażce z rzędu przewaga nad strefą spadkową stopniała do 4 punktów, więc w Mielcu muszą się zastanowić, bo skończyło już być bezpiecznie i może zrobić się nerwowo.
Widzew znów to zrobił
Nie ma w Ekstraklasie innego klubu, który tak często zdobywa bramki w ostatnim kwadransie, a nawet w doliczonym czasie. Niemożliwa jest ta determinacja piłkarzy, ale z drugiej strony dlaczego nie mogą strzelać wcześniej? W meczu kończącym kolejkę nr 24 Wisła grała z Widzewem i nie było to porywające widowisko. Widać wyraźnie, że obie drużyny nie znajdują się w peak’u formy, a raczej szukają tego, co utracili względem początku sezonu. Sytuacji bramkowych było jak na lekarstwo, ale oddać należy, że bramkowa akcja Płoczczan okazała się całkiem sensowna. Dośrodkowanie Furmana, zgranie Szwocha i przypomniał o sobie Wolski, który sprytnym strzałem przy bliższym słupku pokonał Ravasa. Nie zanosiło się, że wynik ulegnie zmianie, bo po prostu mało się na boisku działo. Nadszedł jednak „Widzew Time”, czyli sama końcówka meczu. Przełamał się Jordi Sanchez, który w siódmej minucie doliczonego czasu gry, mimo asysty obrońców Wisły, sprytnie znalazł lukę na uderzenie lewą nogą i pokonał Kamińskiego. Na nic więcej już nie było stać piłkarzy w ten poniedziałkowy wieczór. Podział punktów w niemrawym meczu, a teraz czekamy już na czwartek i rewanż Lecha, no i oczywiście na 25. kolejkę Ekstraklasy!