Ostatnia kolejka przed przerwą na mecze reprezentacji przyniosła historyczne zwycięstwo Rakowa nad Cracovią. Ponadto na dole wciąż ciasno na tyle, że jedno zwycięstwo Piasta wyniosło ich z 15. na 10. miejsce. Zapraszam na podsumowanie dwudziestej piątej kolejki sezonu w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Zabrzańska remontada Gaula nie uratowala
Spore zamieszanie było w ostatnich dniach w środowisku Górnika Zabrze. Najpierw wyciekły informacje o zwolnieniu Gaula, później okazało się, że jednak poprowadzi on drużynę w meczu z Wisłą. Po tym meczu miał zostać oceniony i podjęte decyzje wobec niego. Tak przynajmniej wynikało z lakonicznego komunikatu klubu. Jak się okazuje, wyrwane zwycięstwo trenerowi w niczym nie pomogło, bo już w sobotę ogłoszono rozstanie z nim i powrót na ławkę w Zabrzu Jana Urbana. Wypada zapytać, jaki wynik uratowałby – byłego już – trenera Górnika? Skoro zostawiono go na jeszcze mecz, po czym zwycięstwo na nic się zdało… Wygląda to wszystko chaotycznie i rzeczywiście takie są działania w klubie. Powrót Jana Urbana również jest ciekawy. Samo rozstanie z nim było kontrowersyjne, bo jego Górnik grał ciekawą, ofensywną piłkę, ale chyba zamarzyło się zbyt wiele włodarzom w Zabrzu i zrezygnowano z jego usług. W internecie sporo głosów oburzenia, podziwu, zdziwienia, że Urban w ogóle zdecydował się wrócić po tym, jak go potraktowano. Z drugiej strony zasadnicze winno być pytanie, czy miał on wybór? Teoretycznie ciągle obowiązuje go kontrakt w Górniku. Został jedynie odsunięty od prowadzenia pierwszej drużyny. Nie do końca jest więc tak, że schował dumę i honor do kieszeni, a po prostu nie miał w tej kwestii pola manewru. Nie zmienia to faktu, że dla niego Górnik to coś więcej, niż klub. Wykluczyć więc nie można opcji, że tak czy siak zdecydowałby się na akcję ratunkową Zabrzan. Sam mecz na otwarcie 25. kolejki rozpoczął się wybitnie niekorzystnie dla gospodarzy. To oni atakowali, rządzili na boisku, nie pozwalając Wiśle na zbyt wiele. Jeden faul gospodarzy i rzut wolny dla gości pozwolił im wyjść na prowadzenie, które jeszcze do przerwy podwyższyli. Determinacja Górników i osoba Lukasa Podolskiego, pozwalała wierzyć w odwrócenie losów meczu. Najpierw po przerwie kontakt złapany dzięki bramce Rasaka, a potem były mistrz świata kapitalnie przymierzył z wolnego, nie dając szans Kamińskiemu na interwencje. Pod koniec meczu Podolski ponownie trafił do bramki, zaliczając dublet i kompletując efektowny powrót zespołu. Komplet punktów został w Zabrzu, piłkarze wyglądali na zdeterminowanych i chcących zagrać dla trenera Gaula, aby pokazać, że są za jego pozostaniem na ławce trenerskiej. W klubie jednak mieli na to inny ogląd. Zobaczymy, jak w maju skończy się ta historia dla Zabrzan. Wisła z kolei po dwóch meczach bez porażki ponownie wraca do Płocka na tarczy. Zajmują wysokie, ósme, miejsce, ale różnice punktowe są minimalne i równie dobrze mogą nerwowo patrzeć za siebie, bo nad strefą spadkową to raptem 5 punktów przewagi.
Kolejny dzień w biurze Runjaica
Drugie piątkowe spotkanie odbyło się w Radomiu, gdzie przyjechała Legia. Goście chcieli zwycięstwem wywrzeć dodatkową presję na Rakowie, który w sobotę miał grać z Cracovią – przeciwnikiem, z którym wybitnie im nie po drodze. Mając więc 9 punktów straty mogli liczyć na zbliżenie się na 6 punktów, potem bezpośredni mecz i potencjalne 3 punkty straty, dodatkowa presja na liderze i a nuż mogliby wydrzeć mistrzostwo… Dobra, pora na pobudkę, bo zbyt wiele tu „jeśli”. W każdym razie Runjaić z Legią punktuje bardzo solidnie w tym sezonie. Taki dorobek punktowy w ostatnich latach pozwalałby na tym etapie zasiadać w fotelu lidera w większości sezonów. To też pokazuje skalę i wysokość poprzeczki, zawieszonej przez Papszuna i spółkę. Mecz z Radomiakiem w pierwszej połowie był raczej jednostronny, Legioniści atakowali i próbowali strzelić bramkę. Udało im się to dopiero w samej końcówce, kiedy Josue strzelił z rzutu karnego, podyktowanego po zagraniu ręką. Po zmianie stron tempo gry „siadło”, jakby ani jedni ani drudzy nie byli zainteresowani grą, co mogło martwić kibiców Legii, bo wiemy dobrze, jak takie mecze lubią się kończyć. Na ich szczęście w piątkowy wieczór było inaczej, a wszystko za sprawą Rosołka, który wszedł na boisko i po zaledwie minucie znalazł się w polu karnym i pewnie wykończył akcję po podaniu Wszołka, podwyższając prowadzenie gości i uspokajając już zupełnie mecz. Teraz przerwa na reprezentację, a po niej w Prima Aprilis – to nie żart – mecz w Warszawie z Rakowem, zapowiadający się arcyciekawie.
Remis z kontrowersjami w tle
Tabela w dolnej części jest dość skomplikowana i spłaszczona, przez co czeka nas jeszcze wiele meczów „ciężkich” gatunkowo, gdzie życzylibyśmy sobie, aby rywalizacja przebiegała bez kontrowersji i z duchem fair play. Niestety, nie do końca tak można powiedzieć o sobotnim meczu we Wrocławiu, gdzie przyjechała Stal. Zaczęło się wszystko mocnym uderzeniem, bo dwie bramki – po jednej dla każdego zespołu – oglądaliśmy już w pierwszym kwadransie. Jednak Stal doprowadziła do wyrównania w kontrowersyjny sposób. Najpierw zza linii piłkę zagarnął gracz gości, po tej akcji był rzut rożny, z którego padł gol. Korner był już jednak nową akcją, więc VAR nie mógł interweniować, ale powinni wcześniej sędziowie, szczególnie boczny, gdyż futbolówka pokaźnie opuściła pole gry. Przypominało to mecz sprzed lat Wisła Kraków – Legia Warszawa, gdzie w podobny sposób piłkę zagarniał gracz Legii i Dwaliszwili strzelił wówczas bramkę, niesłusznie uznaną. Po szybkim wyprowadzeniu ciosów spotkanie trochę się uspokoiło, aczkolwiek cały czas lepiej wyglądała gra Śląska. Tego dnia Yeboah i Exposito poza bramką nie mogli się wstrzelić. Stal również miała swoją sytuację, ale Kasperkiewicz trafił w poprzeczkę. Obu drużynom zależało do końca meczu na przechyleniu szali na swoją korzyść, ale nikomu się nie udało. Po przerwie na reprezentacje obie drużyny będą kontynuować serię meczów za 6 punktów, bo Śląsk zmierzy się z Lechią, a Stal z Jagiellonią.
Białostocki spektakl bez rozstrzygnięcia
Kolejne bardzo ważne spotkanie odbyło się w Białymstoku. Stolica Podlasia gościła Miedziowych, którzy po serii trzech zwycięstw, ostatnio przegrali nieznacznie po golu w doliczonym czasie z Pogonią. Wciąż niepewne są losy trenera Stolarczyka, a ci, którzy przyszli w sobotę na stadion dostali szybki cios w postaci utraty bramki przez ukochaną drużynę. Minęło ledwie pół minuty, a bramkarz Jagi musiał wyjmować piłkę z bramki. Nie popisał się z początku Pazdan, który ułatwił szybkie napoczęcie swojej drużyny przez Lubinian. Jagiellonia ocknęła się w drugiej połowie, za sprawą rzutu karnego i wyrównującego gola, który padł w cuglach. Najpierw do piłki chciał podejść Gual, ale uprzedził go Imaz, którego strzał obronił Dioudis, ale przez przedwczesne wyjście z linii brakowej jedenastka była powtórzona. Tym razem już w pełni regulaminowo, ponownie obronił bramkarz strzał Hiszpana, ale dobitki Guala nie był w stanie. Odkupił winy z początku meczu także Pazdan, który strzelił bramkę, dającą prowadzenie Jadze. W tej sytuacji nie popisał się z kolei Chodyna. Szybko jednak piłkarz Zagłębia się zrehabilitował i – podobnie jak stoper Jagi – zdobył bramkę, kasując swoje winy. W tym szalonym meczu oba zespoły chciały wyjść zwycięsko, ale ostatecznie szala zwycięstwa nie przechyliła się w żadną stronę, co oznaczało kolejny podział punktów.
Korona nie pęka w walce o utrzymanie
Jeśli komuś należałoby przyznać tytuł „rycerzy wiosny”, zdecydowanie wybór powinien paść na Koronę. Jej piłkarze heroicznie walczą o utrzymanie – gdzie przeciwnik w zasięgu, potrafią wygrać, a gdy na drodze stanęła Pogoń, także nie oddali punktów bez walki i udało się podnieść z murawy punkt. Generalnie był to mecz bramkarzy, którzy w znacznej mierze przyczynili się do tego, że bramek nie oglądaliśmy. Okazji było aż nadto. Co ciekawe, nie tylko dla gospodarzy! U Portowców wyróżniał się w ofensywie ponownie Grosicki, któremu znów niewiele brakło do bramki – jeden z jego strzałów zatrzymał się na poprzeczce. W obramowanie bramki uderzył także Łęgowski. Pogoń nawet dopięła swego i strzeliła bramkę, a zrobił to Godinho, zaliczając samobója. Bramka została jednak cofnięta przez VAR, bo Zahović w akcji bramkowej zagrał ręką. Korona nie pozostawała dłużna i Stipica miał szanse ratowania swojego zespołu, jak za swoich najlepszych czasów. Obronił strzały Shikavki, ale najważniejsza była ta ostatnia, kiedy w siódmej minucie doliczonego czasu gry zdrzemnęła się obrona Pogoni. Gospodarze chyba ciągle myśleli tylko o atakowaniu i próbie wbicia tej decydującej bramki, jak już dwukrotnie wcześniej udawało się w ostatnich sekundach. Koroniarze mogli to wykorzystać i spłatać figla, ale mocny strzał Łukowskiego sparował na rzut rożny golkiper Pogoni, a po chwili usłyszeliśmy gwizdek kończący. Portowcy z remisu na pewno nie są zadowoleni, a Korona mimo zmarnowanej piłki meczowej powinna szanować punkcik, który może mieć bardzo duże znaczenie. Różnice w dolnych rejonach tabeli wciąż są małe i Koroniarze walczą o utrzymanie, a okazać się może, że skończą np. na 10. miejscu w tabeli.
Klątwa pokonana, droga do mistrzostwa utorowana
Ostatni bastion nadziei Legionistów padł! Cracovia, która do tej pory była niepokonana w lidze przez Rakowa, była jedną z ostatnich desek ratunku, na którą mogli liczyć w stolicy. Medaliki udowodnili jednak po raz kolejny, że nic ich nie zatrzyma w tym sezonie przed sięgnięciem po historyczne trofeum. Zagrali przy tym jednak na nerwach kibiców z Warszawy, bo na początku meczu błąd popełnił Svarnas, piłkę przejął Rakoczy i w sytuacji sam na sam wyprowadził gości na prowadzenie. W tamtym momencie sam pomyślałem „ale heca”, bo nie mogłem uwierzyć, że taki klub, jak Raków może mieć problem z pokonaniem akurat Cracovii. Nie Legii, Lecha, czy Pogoni, ale Cracovii, która w obecnej chwili jest typowym ekstraklasowym średniakiem. Gospodarze nie dali się stłamsić i załamać, odrzucili demony przeszłości i ruszyli do przodu. Do przerwy udało im się strzelić wyrównującego gola, a po zmianie stron doszło do egzekucji i dołożyli kolejne 3 trafienia. Jeśli przełamywać się, to z przytupem. Tak właśnie podopieczni Papszuna zrobili. Ponownie mają więc 9 punktów przewagi nad Legią, a już w kolejnej kolejce mogą zwiększyć przewagę po bezpośrednim meczu do 12 oczek, co byłoby już pogrzebaniem jakichkolwiek szans na zmianę lidera do maja.
Gdańska bezradność
Jeden mecz trwała „seria” zwycięstw Lechii Gdańsk. Po efektownym pokonaniu Miedzi wrócili Lechiści do porażek, tym razem ulegając Warcie. Jeśli więc ktokolwiek łudził się, że to wcale nie Legniczanie byli tacy słabi, a w Gdańsku nastąpiła pobudka, to w niedzielne popołudnie zostali obdarci ze złudzeń. Podoba mi się w Warcie fakt, że ciągle są niewygodnym rywalem, nie są minimalistami, nie zadowalają się utrzymaniem w lidze. Grają swoją piłkę i trener Szulczek po raz kolejny odnosi sukces. Na uwagę w tym dwubramkowym zwycięstwie w Grodzisku Wielkopolskim zasługuje piękna bramka Szmyta, który w bardzo efektownym stylu zabawił się z obrońcami, bramkarzem i strzelił pierwszą bramkę w meczu. Równie ładnie podwyższył prowadzenie Savić, który najpierw dryblował na pograniczu pola karnego, a potem uderzył i pokonał Kuciaka. To pierwsza bramka w barwach Warty byłego zawodnika Białej Gwiazdy. W Krakowie nie zawsze potrafił wykrzesać maksimum ze swojego potencjału. Może to było związane też z presją, która w Grodzie Kraka zawsze stoi na wysokim poziomie. Ciekaw jestem, jak będzie sobie radził Stefan w dalszej perspektywie w barwach Warty. Przegrana Lechii spowodowała uruchomienie karuzeli trenerskiej i zmianę szkoleniowca. Pracę stracił Marcin Kaczmarek, a misji utrzymania podjął się David Badia. W debiucie na ławce zmierzy się on ze Śląskiem.
Piast robi swoje
Kolejny kamyczek do ogródka zwanego spadkiem dołożył w niedzielę w Legnicy Piast. Gliwiczanie również walczą o ligowy byt, ale robią to na wiosnę bardzo konkretnie i skutecznie. Miedź z kolei notuje kolejną porażkę, a małym pocieszeniem jest to, że tym razem dali strzelić sobie jedną bramkę, w stosunku do blamażu w Gdańsku i przegranej różnicą czterech goli. Co prawda mecz był wyrównany, toczył się w dużej mierze w środku boiska, ale to Piast pierwszy napoczął rywali, a konkretnie uczynił to Felix przy asyście Mosóra. Sprawiło to, że gospodarze mieli problem, bo musieli walczyć o pełną pulę, a Gliwiczanie skutecznie potrafili się bronić, kasując wszelkie zapędy, o ile takie następowały, ofensywne Miedzi. Entuzjazm związany z atakami gasł w piłkarzach beniaminka z każdą minutą. Wzrósł jedynie w samej końcówce, kiedy czerwoną kartkę otrzymał Dziczek i goście kończyli spotkanie w osłabieniu. Te parę minut jednak nie wystarczyły, aby cokolwiek tego popołudnia zdziałać. Piast dołącza do klubu „30”, bo aż 4 kluby po tej kolejce mają identyczny dorobek punktowy. Miedź ciągle jest czerwoną latarnią ligi i bardzo ciężko wyobrazić sobie, aby miało się to zmienić. Ponownie więc historia zatoczy koło i po awansie do ekstraklasy, błyskawicznie z niej spadną jako beniaminek. Nie do uwierzenia, gdy zobaczy się, w jakim stylu wygrali oni rozgrywki I ligi w zeszłym sezonie. Widać jednak, jak na dłoni, że przeskok między tymi ligami jest spory, a dodatkowo liczne zagraniczne transfery, wbrew opinii po ich przeprowadzeniu, nie sprawdziły się.
Rzadki widok – sukces w Europie, podium w Ekstraklasie
Jakkolwiek miałby się skończyć dla Lecha ten sezon, można chyba już śmiało powiedzieć, że potrafią oni łączyć spotkania ligowe i pucharowe. Po wyeliminowaniu w świetnym stylu Djurgardens, musieli błyskawicznie wrócić na ziemię i jeszcze przed przerwą na reprezentację rozegrać arcyważny mecz ligowy. W końcu spotkanie to było z bezpośrednim rywalem w walce o podium, dające prawo do gry w eliminacjach Ligi Konferencji w przyszłym sezonie. Widzew w tym roku stracił blask z rundy jesiennej, co prawda przegrali tylko raz, ale także raz wygrali, a dzielili się punktami aż pięciokrotnie. Przebieg meczu w pierwszej połowie był wyrównany, ale raczej nie było to widowisko, o którym będzie się głośno mówić latami. Dość powiedzieć, że było niewiele strzałów, to jeszcze żaden z nich nie okazał się celny. Druga połowa również długo nie zwiastowała nagłego obrotu zdarzeń, ale końcówka meczu okazała się emocjonująca i obfita w bramki. Pierwszą w meczu zdobył Widzew za sprawą uderzenia Pawłowskiego, który był niezwykle aktywny i golem przypieczętował dobry występ. To wydarzenie pobudziło podopiecznych van den Broma, którzy odpowiedzieli już 2 minuty później po główce Marchwińskiego. Kolejne 5 minut potrzebował Kolejorz, aby wyjść na prowadzenie. Tym razem – również główką – pokonał Ravasa Velde. Dzięki temu zwycięstwu Kolejorz uciekł Widzewowi na 6 punktów, a Pogoni na 3 oczka. Z tą drugą zagra w kolejnej kolejce w Poznaniu. Jeśli wtedy Kolejorz wygra, odskoczy od Portowców na bezpieczną odległość. Dla Widzewa pozycja piąta w tabeli, gdyby udało się ją utrzymać do końca sezonu, powinna być odpowiednia i zadowalająca. W końcu należy pamiętać, że mówimy o beniaminku. Historycznie zasłużony klub, z sukcesami, ale to w tym sezonie wciąż nowa siła Ekstraklasy.