Dla takich weekendów warto poświęcać czas na mecze Ekstraklasy! Mnóstwo bramek, emocji, po prostu – działo się! Doskonałym preludium do tego okazał się pierwszy czwartkowy wieczór z naszymi drużynami w fazach grupowych europejskich pucharów. Zapraszam na parę słów podsumowania i wolnych wniosków w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości, w której omówię wydarzenia 9. kolejki Ekstraklasy.
Wielkie marki na początek
Czwartkowy wieczór zapewnił nam sporo emocji i rozrywki, bowiem Legia i Raków rozpoczęły swoją przygodę z fazą grupową odpowiednio Ligi Konferencji i Ligi Europy. Początek był mocny i wymagający, bo obie drużyny rozpoczęły od rywalizacji z ekipami losowanymi z pierwszego koszyka. Najpierw Legia podejmowała w Warszawie Aston Villę. Co prawda trener gości wymienił 5 zawodników na mecz pucharowy, ale wciąż była to mega mocna paka, a reszta piłkarzy, jak Watkins, czy Cash, otrzymali szansę gry po zmianie stron. Wojskowi nie tylko ten mecz wygrali 3:2, trzykrotnie wychodząc na prowadzenie. Przede wszystkim zrobili to w świetnym stylu, gdzie nie można narzekać, że postawiony autobus, kupa szczęścia przyczyniła się do wygranej. Świetnie zostali przygotowani przez Kostę Runjaicia. Znamienny był widok po bramce na 3:2 Emery’ego, który wściekał się na ławce na swoich piłkarzy. Rozkręcił się w Warszawie na dobre Muci, który ustrzelił dublet, świetną dyspozycję pucharową potwierdził Wszołek, któremu asystował Kun, dotąd częściej krytykowany, aniżeli chwalony. Ponownie więc mecz Legii w Europie oglądało się z przyjemnością, bo zapewniają mnóstwo rozrywki, a w dodatku jeszcze zdobyli 3 punkty w tabeli LKE oraz te współczynnikowe dla siebie oraz kraju. Gorzej z Ligą Europy przywitał się Mistrz Polski. Oni z kolei grali z Atalantą i to w Bergamo. Tamto spotkanie było już zdecydowanie bardziej smutne w odbiorze, szczególnie dla liczących na dobry wynik Medalików. Gospodarze postawili wysoko poprzeczkę i wyglądali na zdeterminowanych do zwycięstwa. Przerzedzona kontuzjami formacja obronna Rakowa co prawda do przerwy się wybroniła, ale po zmianie stron już skapitulowała dwukrotnie i było po meczu. Statystyki meczowe i obraz gry dla Rakowa przedstawiały się brutalnie, ale z drugiej strony – ktoś spodziewał się innego scenariusza? Z takim zespołem, na wyjeździe, to jeszcze zbyt wysokie progi. Oglądając ten mecz naszła mnie jednak refleksja dotycząca meczów Legii w Lidze Mistrzów przed paroma laty. Wtedy mecz z Borussią Dortmund, gdzie poszli na wymianę ciosów i ostatecznie przegrali 4:8 uchodził przez wielu za kompromitację, bo aż 8 bramek straconych. Na te 4 strzelone nie zwracano uwagi. Pobity wtedy jednak został rekord bramek w jednym meczu i jakieś inne chyba też. Zdecydowanie wolałbym taki szalony mecz, gdzie nawet niekorzystny wynik przyćmiłaby atrakcyjna gra, niż męczyć oczy w płonnej nadziei na cokolwiek. Oczywiście można założyć, że Raków nie chciał przegrać wyżej, bo może mieć znaczenie bilans bramkowy w kontekście awansu do Ligi Konferencji z trzeciego miejsca. Do tego jest daleka droga, a poza tym Raków zawdzięcza taki wynik nieskuteczności Atalanty, aniżeli własnej szczelnej defensywie, nie pozwalającej na powiększenie dorobku bramkowego gospodarzy.
Brak efektu nowej miotły?
Zastanawiano się, czy zwycięstwo Widzewa nad Cracovią w debiucie trenera Myśliwca było nowym otwarciem dla Łodzian i zaczną lepiej punktować. Wydawało się, że gra uległa poprawie i wyglądała lepiej, ale już tydzień później w Kielcach demony wróciły i Korona była zespołem lepszym, ale nie potrafiła tego udokumentować więcej, niż jedną bramką, na którą Widzew odpowiedział z karnego wykonywanego przez Pawłowskiego. A więc to może w ostatniej kolejce to Cracovia była słaba, a Łodzianie to po prostu wykorzystali? Nie ma też co spodziewać się szybkiego efektu pracy nowego szkoleniowca. Jest on przecież znany raczej z tego, że poprawa następuje regularnie i w dłuższej perspektywie, a nie na zasadzie chwilowego bodźca i ekscytacji zmianami. Podopieczni Kuzery z kolei powinni żałować niewykorzystanej okazji, bo dodatkowe dwa punkty poprawiłyby znacznie sytuacje Kielczan. W tej chwili znajdują się w strefie spadkowej (z jednym zaległym meczem co prawda) oraz perspektywą wyjazdu do Mielca, gdzie miejscowa Stal w ostatnich miesiącach jest wyjątkowo niegościnna dla przyjezdnych.
Emocjonalna huśtawka
W piątkowy wieczór również drugi łódzki klub rozegrał swój mecz, z tą różnicą, że u siebie. Gościli oni Jagiellonię, która jest jednym z pozytywnych zaskoczeń początku rundy. ŁKS z kolei wiąże nadzieje na punkty z grą na własnym stadionie, bo z delegacji na razie wracali pięciokrotnie na tarczy. Mimo początkowego prowadzenia ekipy Moskala, to goście zdołali przed przerwą doprowadzić do wyrównania, co więcej, drugą żółtą kartkę złapał Hoti, co znaczyło całą drugą połowę w osłabieniu. Duma Podlasia próbowała wyjść na prowadzenie, ale szło im to opornie mimo przewagi optycznej. Wreszcie dopięli swego i wydawało się mecz został rozstrzygnięty. Czyżby? Jak pokazał czas – emocje dopiero się w Łodzi rozkręcały. Rzutem na taśmę gospodarze wywalczyli rzut karny, zamieniony na bramkę. Jaga zdążyła jeszcze przeprowadzić kontrofensywę, dzięki której także zdobyli karnego. VAR długo sytuację analizował, podobnie sędzia główny, ostatecznie wycofując się z decyzji o jedenastce. Ponownie wchodzą tu protokoły VARowskie, o których pisałem szerzej przed tygodniem. Jeśli arbiter z boiska widział faul, a sytuacja jest tak nieoczywista, że nawet powtórki nie pozwalają na 100% pewności, to czy nie powinno się zostawić wtedy boiskowej decyzji? Ostatecznie mecz zakończył się remisem, który zdecydowanie bardziej ucieszył ŁKS.
Niewykorzystane szanse
Radomiak w tym sezonie jest drużyną, stwarzającą bardzo dużo okazji, jednak mającą wielkie problemy z zamienianiem ich na bramki i w efekcie punkty ligowe. Przyjazd Puszczy do Radomia miał podtrzymać dobrą passę w ofensywie z dodaniem skuteczności. Nic z tego! Gospodarze mając optyczną przewagę w pierwszej połowie nie potrafili pokonać bramkarza Puszczy. Nie pomógł im w tym nawet rzut karny, podyktowany za faul na Wolskim na skraju szesnastki (nieodpowiedzialne kopnięcie, jakby obrońca nie zatrybił, że przeciwnik znajduje się wewnątrz szesnastki). Sam poszkodowany chciał napocząć absolutnego beniaminka, jednak nie dał rady. Po przerwie szybko wszystko się skomplikowało, kiedy po stałym fragmencie gry strzelił Sołowiej. Szczęście w nieszczęściu Radomiaka polegało na tym, że za minutę odpowiedzieli na to trafienie, dając gospodarzom ponownie wynik remisowy. Wszelkie przytaczane w trakcie meczu statystyki wskazywały, że możemy liczyć na kolejne bramki, ale nic takiego nie miało miejsca i w Radomiu ponownie zapanował niedosyt – domowy mecz z Puszczą powinien być wygrany.
Gliwiczanie wreszcie bez remisu
Piast przed wyjazdem do Wrocławia zaliczył jedno zwycięstwo i jedną porażkę, remisując resztę spotkań. Niemoc w zdobywaniu kompletu punktów przez pesymistów mogła być negowana tymi optymistycznymi hasłami „ale za to przegrali tylko raz”. Problem w punktacji jest taki, że lepiej wygrać i przegrać, niż dwa razy zremisować. Podopieczni Vukovicia te remisy opanowali do perfekcji, kończąc takim wynikiem ostatnie 4 spotkania. Pierwsza połowa we Wrocławiu także była wyrównana, ale pod jej koniec świetną akcję dwójkową przeprowadził Nahuel i Exposito. Ten pierwszy pięknym strzałem minął interweniującego Placha i Śląsk miał zaliczkę schodząc do szatni. Do przewagi bramkowej dodać trzeba przewagę piłkarza, bo w doliczonym czasie przed przerwą Pyrka obejrzał drugie żółtko. Druga połowa to staranna kontrola spotkania przez gospodarzy. Piast nie przez przypadek remisował tak często. Dobra organizacja w tyłach połączona została z totalną niemożnością w przodach. W doliczonym czasie Exposito miał szansę podwyższyć dorobek bramkowy, ale nie był w stanie trafić celnie z jedenastki. Zbyt mało było czasu i umiejętności gości, aby ta niewykorzystana sytuacja mogła się – zgodnie z piłkarskim porzekadłem – zemścić i Śląsk potwierdził dyspozycję i pozostał liderem Ekstraklasy. Powoli jednak nadrabiane są ligowe zaległości, więc muszą we Wrocławiu mieć na uwadze, że nie jest to taki pełnoprawny lider na chwilę obecną.
W pojedynku Kamilów lepszy Grosik
Pojedynki Cracovii z Pogonią są bardzo ważne dla kibiców tych drużyn, niedarzących się sympatią, żeby ubrać to łagodnie w słowa. Był to więc mecz prestiżowy. Dla gospodarzy przede wszystkim oznaczał debiut w podstawowym składzie Kamila Glika. A więc mieliśmy w Krakowie pojedynek Kamilów, filarów reprezentacji ze świetnych czasów m.in. Euro 2016. Lepszy zdecydowanie okazał się Turbo Grosik. Sam strzelił bramkę, a jego Pogoń licznik zatrzymała dopiero na liczbie 5. Oczywiście lekką skazą okazała się honorowa bramka dla Pasów w doliczonym czasie, ale nie przeszkodziło to Portowcom w świętowaniu. Pokonanie znienawidzonego przez kibiców przeciwnika, dodatkowo w bardzo przekonującym stylu, niejako potwierdzając, że kryzys powoli został zażegnany. Dla całej społeczności Cracovii budujący mógł być obrazek pomeczowy, kiedy piłkarze podeszli pod trybuny i nie zostali wygwizdani. Rzadki widok, bo często kibicom po takich kompromitujących występach puszczają nerwy. Tu jakby mieli świadomość, że to drużyna, która jest w budowie, duża ilość młodych piłkarzy. Dobry początek wcale nie oznaczał, że tak będzie cały sezon. W przedsezonowych przewidywaniach widziałem Pasy jako drużynę, która choć na chwilę uwikła się w walkę o utrzymanie. Wiele wskazuje na to, że ów scenariusz może się ziścić, aczkolwiek mimo wszystko uważam, że wystarczy tam piłkarskiej jakości, aby w przyszłym sezonie Cracovia ponownie była w elicie.
Na wyjeździe też zasiali postrach
Wcześniej wspominałem o świetnej serii domowej Stali. Delegacje nie są już takie pozytywne, ale w Poznaniu udało się piłkarzom zasiać ziarnko niepewności wśród piłkarzy i kibiców. Kolejorz po odpadnięciu z kwalifikacji do Ligi Konferencji wszystkie siły może rzucić na ligę. Kibice oczekują więc zdecydowanych zwycięstw i świetnego stylu. Zwykła, wymęczona wiktoria nie ma już takiej wartości. W spotkaniu ze Stalą właśnie tak niekorzystnie się rozpoczęło, bo Lech atakował, a to Mielczanie jako pierwsi trafili do bramki Mrozka za sprawą Domańskiego. Wśród oglądających mogły wrócić demony przeszłości, kiedy często Kolejorz w takich meczach po prostu nie dojeżdżał i tracił punkty. W sobotę jednak udało się szybko sytuację opanować i wyprowadzone dwa szybkie ciosy w postaci bramek Marchwińskiego i Velde pozwoliły Lechowi schodzić na przerwę z prowadzeniem. Druga odsłona stała pod znakiem niecelności. Sam Velde miał kilka okazji do podwyższenia prowadzenia i przede wszystkim uspokojenia meczu, którego wynik ciągle przy jednobramkowym prowadzeniu był na szali. W ostatecznym rozrachunku van den Brom może triumfować. Lech wyglądał solidnie, ale są elementy konieczne do poprawy, której realizację sprawdzi już w czwartek Mistrz Polski w zaległym meczu szóstej kolejki.
Lubińska mała skaza na dziewiątej kolejce
Jeśliby pośród wszystkich spotkań ostatniej serii gier wybrać jakąś skazę, czyli mecz, odstający poziomem – sportowym, czy emocjonalnym, to zdecydowanym kandydatem numer jeden jest spotkanie między Zagłębiem a Wartą. Szczególnie pierwsza połowa odstawała poziomem od reszty. Goście, porządnie ustawieni w defensywie, nie zapuszczali się pod kole karne Miedziowych, którzy z kolei nielicznie atakowali, ale nie potrafi znaleźć bramki i celnie uderzyć, gdy do sytuacji strzałowych dochodzili. Druga połowa była już troszkę lepsza, na co sporty wpływ miała zapewne bramka Makowskiego, otwierająca wynik. Poznaniacy nie mając korzystnego wyniku musieli otworzyć się, co jednocześnie dawało Zagłębiu okazje do powiększenia prowadzenia. Pod koniec spotkania ekipa Fornalika złapała czerwoną kartkę, ale Warta nie dała rady doprowadzić do remisu. Po przegranych derbach, kolejna porażka w lidze. Gorszy czas dla Szulczka i Warty. Zagłębie za to wskoczyło w typową dla siebie sinusoidę, która obecnie oznacza mieszanie się wygranych z przegranymi.
Raków zabawił się w Legię
Mówi się, że spotkania Legii w Europie są wesołe, bo pada mnóstwo bramek oraz zapewniają niezapomniane emocje. Medaliki zdaje się poszli podobnym tropem, jadąc do Gliwic na mecz z Ruchem. Zapewnili świetną rozrywkę dla osób, które zdecydowały się obejrzeć ich mecz ligowy. Błysnął w nim młodzieżowiec Drachal, który ustrzelił klasycznego hattricka jeszcze w pierwszej połowie. Szukając podobnego osiągnięcia wśród młodych piłkarzy, portal Ekstrastats cofnął się bodajże aż do roku 1931. To już wystarczająco świadczy o całej sprawie. Oczywiście, przy trzeciej bramce miał szczęście, ale przy pierwszej i drugiej zaważyło odpowiednie ustawienie i przewidywanie, że przeciwnik może popełnić błąd, a po nim zostało już jedynie wykonanie egzekucji. Gdy w drugiej polowie Plavsic uderzył z dystansu i pokonał Buchalika, na tablicy świetlnej pojawił się wynik 1:4. To zwiastowało koniec meczu, emocji. Ruch poderwał się do walki i ku zaskoczeniu Szwargi i całego Rakowa, strzelili najpierw na 2:4, następnie na 3:4 i robiło się nerwowo. Mistrz nie powinien wypuszczać z rąk takiego prowadzenia z beniaminkiem. W końcowym rozrachunku udało się uspokoić mecz, strzelając i ustalając wynik na 5:3, ale czy takie stresy były potrzebne? Rakowowi z pewnością nie, ale obiektywnemu widzowi? Jak najbardziej!
Joker Strzałek ratuje Legię
Po wygranej z Aston Villą w Warszawie panowały iście szampańskie nastroje, które jednak nie mogły trwać wiecznie. Już w niedzielne popołudnie czekał Legionistów mecz z Górnikiem Zabrze. Trener Runjaić zdecydował się nieco porotować składem, dając odpocząć chociażby Muciemu. Szansę otrzymał Pekhart i potrafił z niej skorzystać, bo już w 8. minucie otworzył wynik spotkania. Na nieszczęście Wojskowych Musiolik wykorzystał błąd Baku i wyrównał już cztery minuty później. Pierwsza połowa pozostała do końca remisowa i wyrównana. Po zmianie stron gospodarze mocniej atakowali, ale brakowało skuteczności. Ciężko było wszystko tłumaczyć zmęczeniem, bo przecież Liga Konferencji to jedno, ale wciąż w Legii liczą na tytuł mistrzowski na koniec sezonu. Trener może jednak liczyć na młodego Igora Strzałka. Zdarzały mu się już wcześniej wejścia w stylu jokera, gdzie potrafił zmienić wynik meczu. Niedzielny mecz tylko tę zdolność potwierdził, bo to jego bramka w ostatnich sekundach meczu zapewniła, że trzy punkty zostały przy Łazienkowskiej. Oj będą mieć w Warszawie radość z tego młodego chłopaka, jeśli ciągle będzie się rozwijał i tak pozytywne piętno zostawiał na drużynie i wynikach!