Sporo pytań możemy zadawać sobie po weekendowej kolejce. Czy seria porażek Legii nosi znamiona kryzysu? Czy Śląsk na straconą w ostatniej akcji meczu bramkę zareaguje pozytywnie? Czy Pogoń kontynuować będzie strzelecką ofensywę? Kiedy Cracovia z Glikiem zacznie porządnie wyglądać w defensywie? Zapraszam na parę słów podsumowania i wolnych wniosków w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości, w której omówię wydarzenia 11. kolejki Ekstraklasy.
Minimalne porażki wciąż są porażkami
W czwartkowy wieczór odbyła się druga kolejka europejskich pucharów z udziałem polskich drużyn. Tym razem drużyny zamieniły się kolejnością i pierwsi wybiegli piłkarze Rakowa. W domowym meczu ze Sturmem grali można powiedzieć jeden z bezpośrednich meczów o zajęcie trzeciego miejsca i przedłużenia przygody do wiosny. Teoretycznie najprostszy mecz, chociaż tak po prawdzie żaden dla Medalików taki nie będzie w fazie grupowej Ligi Europy. Ponownie zawalona została przez piłkarzy pierwsza połowa, polska drużyna nie istniała na murawie, a poziom sportowy z drugą siłą austriackiej piłki okazał się wyższy, niż wielu przypuszczało (pewnie myśląc sercem i kibicowaniem Polakom). W drugiej połowie gra się nieco poprawiła, nie pozwoliło to jednak na wyrównanie i Sturm mecz minimalnie wygrał. Marzenia o Lidze Konferencji na wiosnę się oddaliły, ale póki piłka w grze, będziemy wierzyć i trzymać kciuki!
Legia z kolei pojechała do Holandii, gdzie AZ Alkmaar był mocnym faworytem. Znaliśmy jakość Legionistów i wiedzieliśmy, że wcale nie musi to być mecz bez historii dla polskiej strony. I zdecydowanie taki nie był…Niestety nie tylko przez wydarzenia boiskowe, a przede wszystkim otoczkę po spotkaniu, gdzie polski zespół został nieodpowiednio – używając możliwie łagodnych określeń – potraktowany przez holenderskie służby porządkowe. Oberwało się nawet Dariuszowi Mioduskiemu… Wracając do sportowych wydarzeń – Holendrzy wygrali skromnie 1:0 i możemy chyba czuć niedosyt. Szanse wszakże Wojskowi mieli i nawet odwrotny wynik nie byłby ostatecznie mega zaskakujący.
Także dwie minimalne przegrane, humory nie dopisywały, bo chyba minął czas, kiedy cieszymy się z pięknych porażek polskich klubów. Przynajmniej jest takich komentarzy coraz mniej i super, bo irytujące jest słuchać, jak pięknie Polacy potrafią przegrywać. Odbić się mogły obie drużyny już w niedzielne popołudnie, kiedy w Warszawie stanęły naprzeciw siebie w bezpośrednim meczu. Hit Ekstraklasy, bo tak należy nazwać mecz Mistrza z Wicemistrzem, był bardzo intensywny i emocjonujący. Można powiedzieć, że piłkarze sprostali presji i oczekiwaniom kibiców. Zgromadzenia bardzo licznie fani Legii mogli liczyć na zwycięstwo, a już na pewno uniknięcie porażki. Notowali do tego spotkania w końcu długą serię bez domowej porażki ligowej. Takie jednak potrafią i lubią kończyć się w najmniej oczekiwanych momentach i notabene tak się stało. Raków wyszarpał zwycięstwo, choć przegrywał w meczu 0:1. Odwrócenie wyniku na 2:1 pokazało, że nie można skreślać Rakowa i wyśmiewać ich ambicji tylko dlatego, że z klubu odszedł Marek Papszun. Dawid Szwarga prowadzi zespół nieco inaczej i mimo podobieństw dostrzec można grono różnic, ale porównując tabelę z zeszłego mistrzowskiego sezonu i obecnego, sytuacja jest bliźniaczo podobna, a obecny szkoleniowiec gra na trzech frontach. Mamy więc odrodzenie Rakowa, którego bardziej krytykowaliśmy, niż chwaliliśmy, a oni spokojnie utrzymywali się w górze tabeli i teraz zaatakowali najwyższe miejsca. Legia z kolei przegrywa trzeci mecz z rzędu. Czy to już kryzys? Myślę, że mimo wszystko nie, aczkolwiek przerwa reprezentacyjna spadła dla Runjaicia w idealnym momencie. Jest czas, aby odsapnąć, przepracować popełniane błędy i wrócić na pełnej petardzie do rozgrywek ligowych i pucharowych.
Punkcik rzutem na taśmę
Zaczęliśmy w zasadzie od końca, ale omawiając mecze Rakowa i Legii w Europie, przejrzyściej było nawiązać od razu do ich ligowego starcia. Wracając do początku, kolejkę 11. rozpoczął mecz Korony z Wartą. Zestaw par bardziej z kategorii „dla koneserów ligowych” i trochę tak ten mecz wyglądał. Korona próbował częściej w pierwszej połowie, ale bezskutecznie. Tę z kolei wykazali się goście na początku drugiej odsłony. Koroniarze musieli ruszyć do przodu, ale problemem okazywała się świetna organizacja gry przez podopiecznych Szulczka. W zasadzie tak wydawało się, że będzie do samego końca, ale Kielczanie w końcu dopięli swego i zdołali w doliczonym czasie doprowadzić do wyrównania. Podział punktów nie za wiele dał jednym i drugim, bo nie oddalili się od strefy spadkowej i mają w przerwie ligowej o czym myśleć obie ekipy.
Mocne bum na początek ze spodziewanym końcem
Lech, grający już jedynie w lidze i Pucharze Polski, kontra absolutny beniaminek z Niepołomic. Spotkanie w Poznaniu. Wszystko było jasne i klarowne – to musi być pewne zwycięstwo Lecha, w innym wypadku narażą się na śmieszność i wzmożoną krytykę. I zapowiadało się pięknie i solidnie, bo już w drugiej minucie wyprowadził Lechitów na prowadzenie Ba Loua, który zaczął być o dziwo skuteczny. Dwie minuty później konsternacja na trybunach, bo oto Puszcza doprowadziła do wyrównania! Kolejorz cały czas panował nad meczem, ale brakowało zawładnięcia nad korzystnym wynikiem. Ten przyszedł pod koniec pierwszej połowy i zmiana stron przyniosła kontrolowany mecz gospodarzy, z pięknym dodatkiem w postaci bramki Ishaka. Kropkę nad i postawił Andersson z rzutu rożnego, który właściwie zakończył mecz.
Łódzkie dno tabeli
Z drużyną Kazimierza Moskala dzieje się dokładnie to, co przy okazji ostatniej przygody z Ekstraklasą, czyli gra składna, ofensywna, choć głównie do pewnej strefy boiska i zupełny brak odwzierciedlenia tego w wynikach. W sobotę grali z rywalem, który również ma swoje problemy, nie jest w najwyższej formie, czyli Radomiakiem. Oni jednak potrafili stłamsić Łodzian, już do przerwy wychodząc na dwubrakowe prowadzenie, a kolejną bramkę strzelił Pedro Henrique, który miał znów szanse na więcej trafień. Choć w drugiej połowie ŁKS ponownie grał piłką, jak to mają w zwyczaju, to Radomianie ani na moment nie oddali panowania nad wynikiem, co więcej – podwyższyli prowadzenie i jak się okazało, ustalili wynik spotkania na 3:0. Podopieczni Moskala zdaje się będą musieli ponownie okazać się rycerzami wiosny, aby uratować Ekstraklasę. Czy tymi rycerzami będą? I czy z Moskalem na ławce? Szczerze śmiem wątpić, ale nasza liga i kluby potrafiły nieraz zaskawiwać decyzjami w dwie strony…
Nowy cykl Myśliwca
Jako nowy szkoleniowiec Widzewa, Myśliwiec zaliczył wszystkie ligowe wyniki w trzech kolejkach – zaczynając od wygranej, przez remis, do porażki. Czyżby teraz przyszła kolej na ponowne zwycięstwo? Tak! Wszystko to stało się w domowym meczu ze Stalą. Mielczanie byli chwaleni z początku sezonu, teraz nieznacznie podupadli z formą. Widzew nie spisywał się najlepiej, co ostatecznie skończyło się zmianą na ławce trenerskiej. Gra zespołu nie odmieniła się niczym za pomocą czarodziejskiej różdżki. Trzeba przyznać nowemu trenerowi, że skuteczność ma do tej pory całkiem niezłą. Oczywiście remis ze Stalą u siebie nie byłby szczytem marzeń i tu możemy chwalić i podziwiać piękną bramkę Ciganiksa, który dał komplet punktów Łodzianom. Myśliwiec ponownie zalicza więc zwycięstwo. Czyżby teraz idąc obranym tropem czas na remis? Odpowiedź poznamy po przerwie reprezentacyjnej!
Remis oznaczający dwóch niezadowolonych
Zagłębie na fali wznoszącej, z Fornalikiem na ławce, podejmowało jego ostatni klub, z którym świętował Mistrzostwo Polski, czyli Piastem. Jedyne, co było wiadomo, to fakt, że remis tutaj nikogo nie interesuje. Fornalika nie, bo zawsze to dodatkowy aspekt motywacyjny, gdy mierzymy się z poprzednim klubem i chęć utarcia nosa jest spora, dodatkowo wsparta wysoką formą własnych piłkarzy. Vukovicia tym bardziej, bo już się przed tym meczem wystarczająco naremisował. Sześć remisów na dziesięć meczów to zdecydowana przesada. Już lepiej, aniżeli dwa remisy, zanotować wyniki, jak w ostatnich dwóch meczach, czyli zwycięstwo i porażkę, co dało 3 punkty, a nie 2. Jak to jednak bywa w takich meczach – remis wisiał w powietrzu. Może nie pod koniec pierwszej połowy, kiedy gospodarze wyszli na prowadzenie, zdobywając bramkę do szatni. Gdy w drugiej odsłonie jednak Piast doprowadził do wyrównania po trafieniu Tomasiewicza, wszystko zmierzało ku remisowi. Nawet statystyki meczowe były łudząco podobne do siebie. Ostatecznie chcąc oszukać przeznacznie, to ono dopadło oba kluby i zakończyło się podziałem punktów.
Ruch WEAK, Pogoń STRONG
Tak można określić ostatni czas obu drużyn. Chorzowianie mimo ambicji po prostu nie dojeżdzają umiejętnościami, odstają od ligowej średniej, a Pogoń gra z przodu wreszcie na miarę oczekiwań. Takie spotkania lubią kończyć się na przekór, ale w weekend potoczyło się wyjątkowo planowo. Ruch pożegnał się ze stadionem w Gliwicach porażką, teraz oczekując powrotu do Chorzowa, ale na Stadion Śląski, gdzie począwszy od spotkania ze Śląskiem będzie rozgrywał domowe strarcia. Pogoń pokazała po raz kolejny, jaki drzemie w nich potencjał i aż szkoda, że tak późno został uwolniony. Najlepsi narzucili wysokie tempo w zdobyczy punktowej, ale Portowcy ciągle mogą mieć nadzieje na udany pościg. Warte odnotowania drugie spotkanie z rzędu bez straconej bramki. Czyżby wracały z nowym bramkarzem czasy z początków Dante Stipicy, kiedy tracili oni mało bramek i niesamowicie trudno było przedrzeć się i pokonać bramkarza Pogoni?
Przerwana seria w trybie last minute
Tak musiało się wreszcie stać, bo przecież nic nie może wiecznie trwać. Piękna, rekordowa i przychodząca z nienacka zwycięska seria Śląska zatrzymała się na liczbie 7. Czy jestem zaskoczony? Nie, bo w końcu musiało to nastąpić. Odczuwam drobną satysfakcję jednak z przewidzenia okoliczności, jak ona przyjdzie. Dokładnie tak ułożyłem sobie to w głowie, że takie zwycięstwa seryjne lubią dramaturgię, a taka z pewnością była w spotkaniu z Górnikiem we Wrocławiu. Przez cały mecz panowanie Śląska, piękna bramka Erika Exposito, panowanie nad meczem i nagle bam! Ostatnia minuta, ostatnia akcja meczu, w przodzie Czyż strzela wyrównującą bramkę, a sędzia kończy mecz. Filmowy scenariusz, który był do przewidzenia, że wreszcie nastąpi. Czy taka strata punktów spowoduje większe problemy Śląska? Myślę, że nie, powinni dalej być groźnym przeciwnikiem. Wiele odpowiedzi otrzymamy po przerwie na kadrę, kiedy Wrocławianie zagrają z Legią. To będzie prawdziwy sprawdzian…W zasadzie dla jednych i drugich, bo Wojskowi również mają wiele do udowodnienia. W tym momencie myślę zawsze „na co komu te przerwy na reprezentacje, kiedy takie meczycha czekają?!”.
Czy Pasy potrzebowały Glika?
Na koniec rozważań i przemyśleń został mecz Cracovii z Jagiellonią. Głównie zastanawiam się po paru spotkaniach Kamila Glika w podstawowym składzie Pasów, czy był im on naprawdę niezbędny? Wiadomo, że wchodzi w grę kwestia prestiżu, doświadczenia, ale statystyki są nieubłagane – Cracovia traci zdecydowanie więcej bramek, odkąd wielokrotny reprezentant Polski gra na boisku w jej barwach! Oczywiście nie można sprowadzać dyskusji do jednego zawodnika spośród całego bloku defensywnego, ale wygląda na to, że wszyscy spośród obrońców w Krakowie potrafią dać liczby z przodu, zawalając jednocześnie grę obronną. Może się okazać, że Glik wskoczy na wyższe obroty, łapiąc regularnie minuty. W chwili obecnej jednak zrozumiałem, dlaczego nie biły się o niego topowe kluby polskie. Najzwyczajniej w świecie pewnego poziomu nie jest w stanie przeszkoczyć, a przede wszystkim nie potrafi (jak nikt z resztą) oszukać kalendarza. Jagiellonia kolejny mecz pokazała jakość drużynową, w pewnym momencie prowadząc nawet 4:0 i to na wyjeździe! Pasy zdobyły dwie bramki i trochę wynik zretuszowały, dodatkowo wlewając nadzieję w serca kibiców na spektakularny comeback, ale nic takiego nie miało ostatecznie miejsca. Fakt, że jedną z honorowych bramek dla gospodarzy strzelił Glik zdaje się potwierdzać tezę, że obrońcy Pasów potrafią w ofensywę, ale niekoniecznie popisują się w grze obronnej.