Temperatura, choć nie tak wysoka jak wczoraj, nie przeszkodziła. Nikt nie ‚przyćwielongował’. Bramek nie widzieliśmy, ale takie mecze aż chce się oglądać! Szkoda tylko, że frekwencja we Wrocławiu znów nie dopisała.
Już od początkowych minut był to mecz, w którym w środkowej strefie boiska piłka znajduje się najrzadziej. Akcja pod bramką Śląska, szybka kontra i już jesteśmy w polu karnym Lechii. Potem kolejna kontra i tak w kółko. Fenomenalny Marić, fatalne pudła Bilińskiego, który mając przed sobą tylko bramkarza uderzył obok słupka. Do tego kolejny swojski obrazek, Mariusz Neuer, który jak już wychodził z bramki, to powodował szybsze bicie serc u obrońców swojej drużyny. To świetne widowisko na kilka minut przerwali kibice Śląska wrzucając serpentyny na boisko i odpalając race. Bez kar na pewno się nie obędzie.
Kto myślał, że w drugiej połowie z obu drużyn ujdzie powietrze, miał w połowie rację. Śląsk trzymał tempo, Lechia opadła z sił i praktycznie nie stwarzała zagrożenia pod bramką rywali. Gospodarze za to zmarnowali co najmniej trzy bardzo dobre sytuacje – wisienką na torcie było trafienie Picha w słupek z dwóch-trzech metrów. Bramek nie obejrzeliśmy, choć nie ma wątpliwości, że było to lepsze 0:0 niż niejedno 2:2. Patrząc na przebieg gry, jest to ciężko wywalczony punkt przez Lechię, zaś jeśli chodzi o jej aspiracje, jest to kolejna strata dwóch ‚oczek’. I raczej nie widać przesłanek, by coś się zmieniło.