Garstka widzów na stadionie w Płocku i pewnie niewiele większa liczba przed telewizorami była świadkami absolutnie najbardziej szalonego meczu ostatnich lat w Polsce. Wydarzeniami z tych 90-kilku minut pojedynku Wisły z Cracovią spokojnie można byłoby obdzielić pół ligowego sezonu.
Pierwsza połowa kompletnie nie zapowiadała tego co miało czekać nas po przerwie. To było raczej to, czego spodziewała się większość osób, które wybrały ten mecz. Sporo niedokładności, rwanej gry. O dziwo jeśli już ktoś sprawiał pozytywne wrażenie kulturą gry, to była to Wisła, która potrafiła rywali zdominować. Cracovia pierwszą połowę po prostu przespała, jak zresztą klasycznie już w ostatnich meczach. Efektem był gol Grzegorza Kuświka, który trochę szczęśliwie, ale po dwóch latach znów zdobył bramkę w Ekstraklasie. Za to, że więcej goli do przerwy nie padło, koledzy z drużyny powinni sprawić Michalowi Peskoviciowi duży prezent, bo Słowak znów wyczyniał w bramce cuda.
Prawdziwe cuda zaczęły się jednak po przerwie.
Z kronikarskiego obowiązku rozpiszmy to chronologicznie:
– kandydat do gola sezonu autorstwa Ariela Borysiuka
– rzut karny, czerwona kartka dla Adama Dźwigały i szybkie dwa gole Cracovii dające remis
– gol grającej w dziesiątkę Wisły, anulowany przez VAR
– zdenerwowany Stefańczyk stuka sędziego czołem przez co wylatuje z boiska
– grająca w dziewiątkę Wisła w doliczonym czasie gry wywalcza rzut karny i wygrywa mecz
Niech ktoś spróbuje powiedzieć, że Ekstraklasa nie jest najpiękniejszą ligą świata. Takiej rozrywki jak końcówka dzisiejszego meczu nie dałby żaden lunapark ani wszystkie Oscarowe filmy razem wzięte. Patrząc pod kątem czysto piłkarskim, to wielkie brawa dla Wisły Płock, bo do takiego zwycięstwa potrzeba masy charakteru. W pewnym momencie już wydawało się, że trzeci gol dla Cracovii to jedynie kwestia czasu, ale Nafciarze byli dzisiaj po prostu dla rywali zbyt dobrzy. Żadna, nawet najlepsza mowa motywacyjna, nie jest w stanie dać takiego zastrzyku pozytywnej energii jak mecz wygrany w takich okolicznościach. Szkoda jedynie, że oglądało to na stadionie tak mało osób.
Ten mecz to nie był dla Cracovii zimny prysznic. To była lodowata beczka. Pasy nie zasłużyły dzisiaj nawet na jeden punkt, bo przez zdecydowaną większość czasu był dla gospodarzy jedynie tłem. Jedyny dobry moment gry to ten między pierwszą a drugą zdobytą bramką. Wtedy mogliśmy oglądać przebłyski takiej drużyny Michała Probierza, jaką pamiętamy z poprzednich tygodni. Cóż z tego skoro przez resztę czasu goście wyglądali jakby ktoś zamiast butów założył im na nogi betonowe klocki. Najlepszym tego przykładem było zachowanie Cornela Rapy, który w doliczonym czasie gry, przy akcji po której padł rzut karny, tak ochoczo zaprosił Stevanovicia do wejścia w pole karne, że brakowało jedynie by poczęstował go drinkiem z palemką. Na otrząśnięcie się krakowianie mają tydzień, bo w ich sytuacji komplet punktów w starciu z czerwoną latarnią z Sosnowca jest obowiązkiem.