W niedzielę Jagiellonia ogłosiła decyzję o rozstaniu się z Ireneuszem Mamrotem. Należy się zgodzić, że ten związek przynosił wszelkie syndromy wypalenia i taka decyzja była kwestią czasu. Należy się jednak zastanowić, czy trener jest największym problemem w klubie, czy może jest to zaledwie wierzchołek góry lodowej?
Jak należy podsumować 2,5 roku przygody Ireneusza Mamrota z Jagiellonią? Spójrzmy, jak traktowano odejście Michała Probierza. Ktokolwiek by został jego następcą, to był zmuszony zmierzyć się z „klątwą Probierza”, o której mogli się przekonać trenerzy, którzy prowadzili „Jagę” pomiędzy pierwszą a drugą kadencją trenera, który obecnie z sukcesami prowadzi Cracovię. Przygodę z „Jagą” trener zaczął nietypowo, bo od europejskich pucharów. Po obowiązkowym odprawieniu Dynama Batumi, przyszło grać z azerską Gabalą. Obiecujący pierwszy mecz pozwolił wierzyć, że Jagiellonia wreszcie odprawi porządnego rywala w Europie. Rewanż pokazał, że nic z tego. Azerski zespół pokazał, kto jest bardziej doświadczony i cwany, to kto grał lepiej, nie miało znaczenia. Jak czas pokaże, takie porażki były wizytówką „żółto-czerwonych” za kadencji Mamrota. Po olbrzymim rozczarowaniu (pokazały to trybuny, które opustoszały po bramce pieczętującej awans Gabali), trzeba było zakasać rękawy i wziąć się za ligę. Celem, z którego Mamrot miał się wywiązać, była górna ósemka, nic poza tym. Drużyna rozkręcała się powoli, po rundzie jesiennej zajmowała 4.miejsce, mając tyle samo punktów, co będące na podium Lech i Górnik, a także tracąc zaledwie 2 punkty. Większość mediów zapominała o tym i w przerwie zimowej jako kandydatów do tytułu przedstawiano Górnika, Lecha i Legię, o Jagiellonii nie wspominając w ogóle. Dzięki temu drużyna mogła spokojnie się przygotować i odpalić znienacka.
W okropnie mroźny środowy wieczór drużyna Mamrota rozegrała najlepszy mecz w historii klubu. Wynik nie odzwierciedla dominacji „żółto-czerwonych” w tamtym spotkaniu. Gdyby przyznawano punkty za styl, mistrzostwo byłoby niemal pewne. Nagle media głównego nurtu z godziny na godzinę, zaczęły wskazywać Jagiellonię, jako głównego faworyta do tytułu. Nic dziwnego, skoro obejmuje się fotel lidera w takim stylu. Żeby nie było jednak za pięknie, coś zaczęło się psuć. Wygrana z Wisłą Kraków pozwoliła odnieść piąte kolejne zwycięstwo w Ekstraklasie, co wcześniej nikomu się nie udało, jednak już brakowało polotu tak widocznego w poprzednich spotkaniach. Tymczasem w następnej kolejce trzeba było pojechać do Poznania, a Lech grał w zasadzie o wszystko. W przypadku porażki 11-punktowa strata mogła być stratą nie do odrobienia.
Jagiellonia pierwsza strzeliła gola, jednak potem Lech pokazał, kto tu rządzi. Skończyło się na porażce 1:5, która jednych podłamała, a drugich uskrzydliła. Zwycięstwo z Arką, które przeszło do historii, przysłaniało dołek, w jaki już Jagiellonia wcześniej wpadła. Mimo tego, określenie Mamrot time bezpowrotnie weszło do języka potocznego na podlaskiej ziemi.
Dołek był na tyle poważny, że Jagiellonia jeszcze w rundzie zasadniczej dała się wyprzedzić Lechowi, nad którym jeszcze niedawno miała 8-punktową przewagę. W rundzie mistrzowskiej wyścig o tytuł przybrał miano taniego kabaretu, o którym pisałem swego czasu TUTAJ. Jedyne czego można było być wtedy pewnym, to tego że lider na pewno straci punkty. Taka sytuacja trwała aż do 33. kolejki, kiedy to fotel lidera objęła Legia. Wtedy jednak wielką szansę na jej objęcie miała drużyna Ireneusza Mamrota, wystarczyło pokonać przeciętnie dysponowaną Wisłę Kraków. Niejeden do dzisiaj się zastanawia, jak tego meczu nie udało się wygrać. Niewykorzystany karny (od 2:34 na filmiku) dla wielu kibiców jest chwilą, w której „Jaga” przegrała Mistrzostwo Polski. Bramka dla Wisły (od 3:20) dopełniła jedynie szalę goryczy. Zresztą tuż po tej bramce tak się rozpadało, że dla wielu kibiców, rozstąpienie nieba traktowane jest jako symbol bezpowrotnie utraconej szansy na coś wielkiego.
Wprawdzie Jagiellonię czekała jeszcze jedna szansa – mecz z Legią. Zwycięstwo pozwalało „odbić” fotel lidera. Dean Klafurić obrał jednak skuteczną strategię, która pozwoliła całkowicie zneutralizować atuty białostoczan i zakończyło się bezbramkowym remisem. Od tamtej pory Białystok musiał czekać na potknięcie Legii i się nie doczekał, mimo że „Jaga” napierała do samego końca. Wicemistrzostwo w pierwszym sezonie Mamrota w Ekstraklasie należało uznać za ogromny sukces, jednak każdy z tyłu głowy miał świadomość, że mogło być coś większego. Czasu na lamentowanie za wiele nie było, bo Jagiellonię czekały po raz kolejny europejskie puchary. Jagiellonia startowała w rozgrywkach Ligi Europy od II rundy eliminacyjnej, w której nie była rozstawiona. Dlatego wylosowanie Rio Ave sprawiło, że przed „żółto-czerwonymi” stało nie lada wyzwanie. Odliczywszy eliminację przez Ruch Chorzów po rzutach karnych Amadory w letnim pucharze Intertoto, żaden polski klub nie zdołał sprostać portugalskiej drużynie w dwumeczu. Nic dziwnego, że Jagiellonia po raz kolejny miała odpaść przy pierwszym w miarę poważnym przeciwniku. Pierwszy mecz przyniósł miłą niespodziankę – przy ogromnej ulewie (na którą zwalał winę trener Rio Ave) Jagiellonia zdołała pokonać wyżej rozstawionego rywala 1:0. Nie była to wielka zaliczka, więc w rewanżu oba zespoły miały równe szanse na awans. To co jednak zrobiła drużyna Ireneusza Mamrota, przeszło wszelkie oczekiwania.
Prawdziwy rollercoaster zakończył się happy-endem. To Ireneusz Mamrot pokazał, że Jagiellonia może grać w europejskich pucharach, jednocześnie się w nich nie kompromitując. Po eliminacji Rio Ave czekało belgijskie Gent, które jeszcze dwa lata wcześniej grało z sukcesami w Lidze Mistrzów. Doświadczenie belgijskiego zespołu zaważyło na wyniku dwumeczu, jednak białostoczanie tanio skóry nie oddali. Po niezłym występie w europejskich pucharach, dobrą passę kontynuowano w lidze. Do czasu. Na zakończenie 10.kolejki, Jagiellonia podejmowała u siebie przeciętny (13.miejsce wówczas) Śląsk Wrocław. Wydawałoby się, że jest to idealna okazja na umocnienie się na czele ligowej tabeli. Skończyło się katastrofalną porażką 0:4, która była najwyższą domową porażką „Jagi” od ćwierćwiecza! Nic nie wskazywało na taką katastrofę.
Coś po tym meczu jednak się popsuło, bo po tej porażce Jagiellonia szybko straciła fotel lidera, który odzyskała tylko raz i tylko na chwilę – po 1.kolejce obecnego sezonu. Od tamtej pory drużyna Mamrota przeplatała lepsze mecze gorszymi. Szalę goryczy przelała kolejna domowa porażka 0:4 – tym razem z Zagłębiem Lubin. Poza pozbyciem się najsłabszych ogniw, sprzedano Karola Świderskiego i Przemysława Frankowskiego. W ich miejsce ściągnięto aż trzech zawodników z upadającej Wisły Kraków, Andreja Kadleca i Stefana Scepovicia. Ich wszystkich łączyło to, że nie mieli polskiego obywatelstwa. Przez to Jagiellonia stała się swoistą Wieżą Babel, w której Polacy stali się mniejszością. Obiegowo przyjęło się, że to Mamrot jest winien „depolonizacji” klubu, chociaż jest to błędna teza. Trener w wielu wywiadach podkreślał, że bardzo chętnie ściągałby Polaków, ale większość dla klubu jest nie osiągalna. Trudno się temu dziwić – podobno już rok temu Jan Sobociński był wyceniany przez ŁKS na 3 miliony złotych. Trochę sporo, jak na gościa, który rozegrał wówczas około 30 spotkań w seniorskiej karierze na poziomie I i II ligi.
Początek rundy wiosennej przyniósł pierwszy poważny kryzys w postaci serii 6 meczów ligowych bez wygranej. Później „Jaga” się rozpędziła i europejskie puchary były na wyciągnięcie ręki. Pierwsza szansa została zmarnowana w finale Pucharu Polski, który Jagiellonia przegrała z Lechią Gdańsk. Po tym spotkaniu Ireneusz Mamrot użył słów „zabrakło szczęścia”. Słów, które w następnym sezonie staną się obiektem kpin i żartów ze strony przeciwników trenera. Przy okazji tego meczu zaczęły wychodzić na jaw pierwsze zgrzyty w drużynie. Dziwne zachowanie Nemanji Mitrovicia, który nie chciał pojawić się na meczu finałowym, bo miał w nim nie zagrać, świadczyło o tym, że w szatni dzieje się coś niedobrego. Drugą szansa została zmarnowana w lidze. W ostatniej kolejce wystarczyło zremisować z, a jakże, Lechią, jednak ciężko o remis, jeśli nie strzela się karnego (w iście nonszalancki sposób, dodajmy) przy minimalnym prowadzeniu gospodarzy. Brakujący punkt był na wyciągnięcie ręki także w Gliwicach, ale tam także nie udało się wykorzystać karnego w ostatnich sekundach spotkania. Autorem obu tych spartaczonych karnych jest Jesus Imaz, który jednocześnie był głównym autorem przemiany, jaka nastąpiła w drugiej połowie rundy wiosennej. Rewelacyjna forma pozwoliła zostać najlepszym strzelcem w zespole (mimo że pierwszego gola strzelił dopiero w połowie marca), głównie dzięki strzelaniu rzutów karnych paradoksalnie. Koniec końców, 5.miejsce i finał Pucharu Polski przyjęto z niedosytem, ale druga połowa rundy wiosennej dawała nadzieję na lepsze jutro.
Apetyty rozbudziły jeszcze bardziej transfery Camary, Przykryła i Mudrińskiego. Zwłaszcza tego ostatniego przedstawiono jak prawdziwą gwiazdę – trudno się dziwić, bo zapłacono za niego rekordowe pół miliona euro. Optymizm postanowił studzić…Ivan Runje. Tuż przed inauguracją sezonu, wicekapitan „Jagi” udzielił wywiadu, który nie przyniósł mu chluby delikatnie mówiąc. Wątpliwe, aby zawodnik innego klubu mówił, że jego koledzy nie pokazują nic specjalnego. A tak właśnie Chorwat ocenił nowe nabytki zespołu. Zawodnikowi takich rzeczy publicznie mówić nie wypada, a tym bardziej wicekapitanowi zespołu. Strach pomyśleć, jakie uwagi ma Chorwat, gdy znajduje się w przyjaznym mu otoczeniu. Jedyne, co było trafne w jego wypowiedzi, to sugestia, że Jagiellonia będzie walczyła o pierwszą ósemkę. Tyle że obecna lokata Jagiellonii w lidze nie może być traktowana jako normalny stan rzeczy. Nie po sezonach, w których Jagiellonia walczyła do końca o Mistrzostwo Polski lub europejskie puchary. Końcówka kadencji Mamrota to było wzajemne dogorywanie obu stron. Piłkarze, którzy popadali w niełaskę strzelali mniejsze lub większe „fochy”. Najbardziej nadgorliwy był chyba Poletanović, który na moment został odesłany do rezerw. Swoje niezadowolenie pokazywali też Mudriński i Guilherme. Ten drugi swoją złość wyrażał nawet…płaczem. Nie świadczy to najlepiej o charakterze tych graczy, a dodajmy że wymiana kadr sprzed roku służyła eliminacji zawodników, którym ego zabijało wewnętrzną pokorę. Kamyczek do ogródka Mamrota wrzucił także trener bramkarzy Paweł Primel. To on zadecydował o ściągnięciu Kresvana Santiniego, który może jest podobny do Gianluigiego Buffona, ale nie oznacza to, że jest też świetnym bramkarzem. Nie można być choćby dobrym bramkarzem, jeśli przegrywasz rywalizację z Sandomierskim i Węglarzem. Przy całym szacunku do tych golkiperów, ale nie stanowią oni ligowej czołówki. Tym bardziej można pukać w głowę na wybór Primela, jeśli dodamy że jednym z bramkarzy, który został „odstrzelony” w tej selekcji był…Dante Stipica. Ten sam, który teraz robi furorę w Pogoni Szczecin. Gwóźdź do trumny przybił sam Mamrot, który zaczął podejmować irracjonalne decyzje personalne. Arsenić na defensywnym pomocniku? Imaz na skrzydle? Pospisil na rozegraniu? No niestety, takie wybory musiały się skończyć porażką. Jeśli dodamy, że niezadowolenie rezerwowych rosło coraz bardziej, to chyba nie ma co się dziwić, że coraz mniej graczy chciało „umierać” za trenera.
Wracając do tezy postawionej w tytule, dlaczego Ireneusz Mamrot sobie poradzi? Ładna gra i naprawdę niezłe wyniki nie przysłoni nawet przeciętna końcówka przygody z „Jagą”. 49-latek może śmiało czekać na ofertę z czołowego klubu Ekstraklasy, bo prędzej lub później doczeka się takiej propozycji. Już od kilku miesięcy mówiło się, że w razie odejścia z Jagiellonii, chętnie zatrudni go Lech Poznań. Reasumując, prędzej czy później zobaczymy Mamrota na ławce trenerskiej w Ekstraklasie ponownie. Stawiałbym, że prędzej.
Dlaczego zaś Jagiellonię czeka trudniejsze zadanie? Ostatnie miesiące pokazują, że „żółto-czerwoni” nie grają na miarę swoich możliwości. Gra w kratkę może być wystarczająca jedynie dla Ivana Runje. A propos Chorwata przyjrzyjmy się, kto powinien pożegnać się z klubem.
Ivan Runje
Dlaczego należy pozbyć się najlepszego obrońcy w klubie? Może wciąż nie ma rywala, który miałby jakiekolwiek szanse wygryźć Chorwata na dłużej, ale nie zmienia to faktu, że forma Runje w 2019 roku to jedna wielka równia pochyła. Jeśli taki trend ma trwać dalej, to Runje jako lider obrony może zaprowadzić Jagiellonię nie tylko do grupy spadkowej, ale do strefy, która oznacza degradację. Nie pomagają także dziwne wywiady, które dla dziennikarzy są ciekawe, ale dla kibiców już nie koniecznie. Jego nazwisko bardzo często przewija się w kontekście tzw. grupy bankietowej, co sprawia że przy słabych rezultatach klubu jest mu to wypominane, delikatnie mówiąc.
Marko Poletanović
Ewidentnie przegrał rywalizację z Martinem Pospisilem, co go momentami mocno frustrowało. Jak trener Mamrot dawał mu już jakąś szansę, to Serb nie dawał żadnych argumentów, by otrzymywać kolejne. Skoro na boisku nie daje nic, a brak gry nie wpływa na niego mobilizująco, jest chyba kandydatem numer jeden do odejścia.
Guilherme
Kolejny zawodnik, który niezbyt godnie znosi brak gry. Bodvar Bodvarsson nie daje zbyt wielu powodów, aby przywracać Brazylijczyka do składu. Jeśli tak to ma wyglądać, to chyba trzymanie Guilherme w klubie nie ma żadnego sensu. W kontekście tzw. grupy bankietowej jego osoba przewija się nie rzadziej niż Ivana Runje. To sprawia, że mało kto będzie chciał jego pozostania w klubie.
Kresvan Santini
Złośliwi transfer tego zawodnika określają „kukułczym jajem”. Nie można takim głosom się dziwić, skoro w hierarchii lawirował między nr 2 (rzadziej), a nr 4 (częściej). Na jego miejscu można równie dobrze zatrudnić młodego Polaka, a nie 32-letniego Chorwata. Rządzący klubem chyba prędko nie dadzą trenerowi bramkarzy wybierać swojego przyszłego podopiecznego.
Nie byłoby większym zaskoczeniem odejście Zorana Arsenicia, Bartosza Kwietnia czy Mile Savkovicia, którzy z różnych powodów nie dają nadziei na dalszy rozwój. Mówi się też o odejściu Bartosza Bidy i Patryka Klimali. Jeśli ktoś z nich ma być sprzedany, to ten drugi, ponieważ klauzula odstępnego w wysokości 4 mln euro pozwala mu odejść do klubu, który taką kwotę zaoferuje. Czy ktoś będzie skłonny dać za Klimalę takie pieniądze? To, że takie dywagacje można uznać za poważne, Klimala może zawdzięczać Ireneuszowi Mamrotowi. To dzięki niemu Klimala może spełnić marzenie o grze w Serie A (Genoa?), które jeszcze niedawno było traktowane jako niepoprawne marzenie zarozumiałego młodzieńca. To kolejny sukces trenera Mamrota, o którym wielu zapomina. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy były trener Chrobrego Głogów zrobił w Białymstoku dobrą robotę, niech spojrzy na tabelę uwzględniającą okres, w którym prowadził Jagiellonię.