Maszyna losująca jest pusta, zwalniamy blokady…i wychodzi nam takie coś, jak dzisiaj w Białymstoku. Nie wiadomo co jest bardziej zaskakujące. Chimeryczne dotąd Zagłębie tak gładko rozjeżdżające czołowy zespół naszej ligi czy może druga już tak wysoka porażka białostoczan na własnym boisku? Konia z rzędem temu, kto przewidział taki bieg wypadków.
Od początku było widać, kto tu rządzi. Już w 3.minucie Patryk Tuszyński był bliski otwarcia wyniku, jednak Kelemen obronił strzał napastnika lubinian, a dobitka była niecelna. Co się odwlecze, to nie uciecze. Kilka minut później ex-jagiellończyk nie miał już problemów z pokonaniem słowackiego bramkarza. Obrona gospodarzy pogubiła się niczym chmara pszczół bez swojej królowej. Okazało się jednak, że to dopiero początek. Druga bramka dla Zagłębia to efekt zwykłej wrzutki Kopacza, a jej odbiorca, czyli Bohar w większości przypadków zostałby spacyfikowany. Tym razem cieszył się z bramki, bo Mitrović był niezdecydowany, a Klemenz zagubiony. Jeśli ktoś oglądający skrót meczu myśli, że druga bramka to był zwykły splot szczęścia dla gości, grubo się myli. „Miedziowi” cały czas dominowali nad przebiegiem meczu, incydentalnie dając szansę na wykazanie się drużynie gospodarzy. Kibice Jagiellonii nie zdążyli zbluzgać winowajców drugiej bramki, kiedy mogli już przerzucić swoją złość na autorów trzeciego gola. Bohar z Tuszyńskim zrobili z Klemenza zwykłego pachołka treningowego i w Białymstoku było już 0:3. Inna sprawa, że cała drużyna Jagiellonii rozstąpiła się niczym Morze Czerwone, więc lubinianie mieli autostradę do bramki Kelemena, wystarczyło jedynie nie zboczyć z tej prościutkiej drogi. W przerwie na stadionie zamiast świątecznej atmosfery, była stypa.
Niby Jagiellonia w drugiej połowie próbowała strzelić przynajmniej jednego gola, jednak na staraniach się kończyło. Uprzedzając fakty, najlepsze okazje „żółto-czerwoni” mieli ze stałych fragmentów gry, jednak Dominik Hładun nie mógł powiedzieć po meczu, że wybitnie się rozgrzał. Lubinianie zaś atakowali rzadziej, ale konkretniej. W 49. minucie Pawłowski miał „patelnię” na 0:4, jednak jeszcze to zmarnował. Jeszcze, ponieważ w 84. minucie przy bardzo podobnej akcji były piłkarz Malagi trafił już do siatki. Teoretycznie przy tamtych okazjach Pawłowskiego powinien bronić Guilherme, jednak przypomniał kibicom, co to znaczy określenie „krycie na radar”. Pawłowski miał jeszcze jedną „setkę”. Najpierw ograł Kwietnia tak, że „zaliczył glebę”. Następnie banalnym zwodem ograł naszego kadrowicza Frankowskiego. Wystarczyło pokonać Kelemena, jednak słowacki bramkarz uchronił zespół przed totalną kompromitacją. Jakim cudem Pawłowski nie cieszył się z hat-tricka? Tego nie wie nikt. Sędzia Krzysztof Jakubik nie pastwił się nad Jagiellonią i zakończył spotkanie już po 90 minutach gry.
Trzeba przyznać, że Zagłębie całkowicie rozczytało grę Jagiellonii i bezlitośnie wykorzystywali jej błędy. Z perspektywy Jagiellonii nie jest to jednak żadne usprawiedliwienie. Ledwo co kibice zdołali się otrząsnąć po najwyższej porażce u siebie od 25 lat, a tu została zaserwowana powtórka z rozrywki. Nie przystoi to drużynie z aspiracjami na Mistrzostwo Polski, będącej ostatnio częstym bywalcem strefy medalowej tych rozgrywek. Przed Ireneuszem Mamrotem ciężkie zadanie otrząśnięcia się z marazmu. Rywal na przełamanie niewdzięczny – Piast Gliwice. Mimo to, wyjazd do Gliwic dla drużyny może się okazać ważniejszy niż zimowy okres przygotowawczy. Każdy powie, że lepiej się pracuje z poniesioną głową, aniżeli opuszczoną. Zagłębie Lubin zaś zakończy rundę jesienną domowym spotkaniem z Cracovią.