Mizerna frekwencja mówi wszystko – nikt nie wierzył w to, że spotkanie na St Jakob Stadium może przynieść jakąś dramaturgię. Szwajcarzy grali spokojnie, nie forsowali tempa, a i tak wygrali. To jest różnica między polskimi, a czołowymi europejskimi drużynami – my z pięciu sytuacji nic nie zrobimy, rywale ukłują przy każdej nadarzającej się okazji. Wstydu nie ma, ale niesmak jest.
Ten dwumecz przypominał trochę… spotkania Legii ze Sportingiem Lizbona w 1/16 LE. Spotkania, które z pewnością pamięta opiekun ‚Kolejorza’, Maciej Skorża. Sytuacja podobna – gramy z lepszą drużyną, ale w naszym zasięgu. Lechici, tak samo jak Legia przez długi okres czasu grali lepiej od rywali. Ale co z tego, jeśli na pięć sytuacji strzelamy jedną bramkę, a rywale wykorzystują wszystko co mieli? Piłka nożna to prosta gra, w niej nie liczy się, kto wymienił więcej podań, kto miał więcej posiadania piłki(pozdrawiamy Xaviego), kto sprawiał lepsze wrażenie wizualne. Wygrywa drużyna, która strzela więcej goli. Tylko i aż tyle. Więcej od Legii strzelił Sporting, więcej od Lecha strzeliła niewiele lepsza Bazylea. Pomimo niezłej postawy, wynik dwumeczu jest dramatyczny – 1:4, to mówi samo za siebie.
Teraz czekają nas emocje w ostatniej rundzie kwalifikacyjnej Ligi Europy, gdzie Lechici będą rozstawieni. Z ich szczęściem w losowaniach, wcale byśmy się nie zdziwili, gdyby przyszło poznaniakom walczyć z Southampton, czy Rosenborgiem. Jeśli jednak bogowie dojdą do wniosku, że wystarczająco już pokarali Polaków, być może trafimy na Milsami, czy Zorię Ługańsk. Mecze z Bazyleą trzeba jednak puścić w niepamięć – teraz liczy się tylko to, by przejść następnego rywala i zapewnić sobie kolejne 6 występów w Europie, w tych ‚rozgrywkach dla ubogich’.