Dzięki aż pięciu remisom, 14/18 drużyn zapunktowało w tej kolejce. Pytanie zasadnicze – czy każda z nich może być zadowolona? Odpowiedzi szukajcie w dalszej części! Zapraszam na podsumowanie czternastej kolejki sezonu w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Być beniaminkiem, jak Widzew
Z powodu rozgrywek w ramach Pucharu Polski, w piątek mieliśmy tylko jedno spotkanie najlepszej ligi świata. Będący na zdecydowanie wznoszącej fali Widzew przyjmował w Łodzi odpływającą powoli w otchłań pierwszej ligi Miedź. Ponownie, jak w przypadku zeszłotygodniowej potyczki z Miedzią w Częstochowie, tak i tym razem był to dla gospodarzy mecz-pułapka. Nie mogli zlekceważyć przeciwnika, co przez chwilę zrobił Raków i mógł zostać pokarany, ale Kovacević uratował sytuację, broniąc karnego. Widzew podszedł poważnie do swojego zadania i szybko, bo już w 8. minucie Bartosz Pawłowski ucieszył pełny stadion i dał pokaźny znak, że Legniczanie punktów powinni szukać w innych meczach. O podwyższenie prowadzenie chciał zadbać Terpiłowski, ale że nie zawsze chęci wystarczą, to dwukrotnie musiał uznać wyższość bramkarza rywali. Druga połowa i zmiany trenera gości przyniosły lepszą grę jego zespołu, który stał się groźny, ale gdy już udawało się kreować sytuację, to zawsze wszystko ratował świetny Ravas. Kibice więc do końca musieli drżeć o wynik, ale udało się – Widzew utrzymał do końca jednobramkową przewagę i znalazł się dzięki temu na pozycji wicelidera. Całkiem miło, jak na bieniaminka. Ponadto zwrócić uwagę należy na obronę, gdzie w ostatnich 5 meczach stracili jedną bramkę. Czy to gra pozwalająca na snucie większych planów? W Łodzi z pewnością tonują nastroje, ale tu naprawdę może powstać coś wielkiego.
Punkt musi wystarczyć
Stal kontra Wisła jako mecz drużyn z absolutnego topu i to nie w kolejce nr 3, czy 4, gdzie przy korzystnym terminarzu dość nieoczekiwane drużyny zajmują wysokie miejsca. Mało kto by pomyślał, czy się spodziewał (oczywiście poza kibicami tych drużyn). Takie są jednak fakty. Gospodarze ponownie przystąpili do rywalizacji bez żadnych kompleksów, czy obaw. Ich mocny początek został przypieczętowany bramką z rzutu karnego, podyktowanego za faul Furmana na Flisie. Jedenastkę wykorzystał Wlazło. Im dalej w mecz, tym lepiej wyglądała Wisła, ale na posterunku był Mrozek, który skutecznie bronił dostępu do bramki. Do pewnego momentu Mielczanie nie cofali się i nie próbowali bronić wyniku. Gdy przyszła końcówka meczu zaczęli jednak zadowalać się tym wynikiem, za co zostali skarceni. Wisła bowiem gra w kratkę w ostatnim czasie. W momencie jednak potrafi wykorzystać większe przestrzenie i rozklepać rywali. Uczynili to w samej końcówce rezerwowi Sekulski i Warchoł. Spotkanie skończyło się remisem, chyba sprawiedliwym, aczkolwiek zawsze szkoda straconych punktów na ostatniej prostej. Przez to bardziej szczęśliwi mogą być Płoczczanie. A już najbardziej wynik ucieszył bezpośrednich sąsiadów tych ekip w tabeli.
Nieoczekiwana zmiana miejsc w bramce
Puchar Polski pisze piękne historie, kiedy skazywana na porażkę drużyna z niższej ligi pokonuje faworyta. Działa to też w drugą stronę – kiedy grając w nieco odmienionym składzie uda się pokonać outsidera po nerwowym meczu. Taka historia napisała się dla Bartosza Klebaniuka, który najpierw uratował od odpadnięcia po karnych z Rekordem Bielsko-Biała, a następnie nagrodzony za to ligowym debiutem przy Łazienkowskiej. Wiele mówiło się o słabszej dyspozycji Stipicy w porównaniu do jego początków oraz o braku konkurencji dla niego. Mecz z Legią mógł być dobrym testem dla młodego bramkarza, czy podoła wyzwaniu. Ostatecznie podołał, ale z małymi wywrotkami. Mecz Legii z Pogonią zapowiadał się najciekawiej w całej kolejce i faktycznie taki był. Były emocje, był wysoki poziom, choć drużyny zmiennie wchodziły na wysokie obroty. Najpierw podkręcili tempo Legioniści, którzy mogli zaliczyć piorunującą końcówce pierwszej połowy, a zaliczyli jedynie krótką burze i słońce dla Portowców wyszło zza chmur. Bramkę w 44. minucie strzelił Mladenović, a przy jego strzale lepiej mógł zachować się młody Klebaniuk. To miała być bramka do szatni, ale nieoczekiwanie gospodarze zdążyli jeszcze dać sobie szanse na podwyższenie prowadzenia, co wyraźnie podcięłoby skrzydła gościom. Rzut karny, których etatowym wykonawcą jest Josue, został jednak zmarnowany…przez Carlitosa, któremu Portugalczyk oddał jednorazowo wykonanie jedenastki. Wyczuł intencję Hiszpana Klebaniuk i odkupił winy, stając się bohaterem. Z takiego podłączenia do prądu skorzystała cała drużyna gości, która szybko po zmianie stron ruszyła do przodu i doprowadziła do wyrównania za sprawą Bartkowskiego. Od tego momentu mecz stał się istnym rollercoasterem, gdzie atakowali jedni, zaraz drudzy, ale wszystko miało wspólny mianownik – nieskuteczność. Zakończył się więc ten hitowy mecz remisem, na co zacierali ręcę w Częstochowie. Wydaje się bowiem, że to główni rywale w tym sezonie dla Rakowa w drodze po historyczne Mistrzostwo.
Bez niespodzianki
Raków ma doskonałą serię, jeśli chodzi o punktowanie, ale również grę defensywną. Ciężko strzelić im bramkę, a bez tego ciężko o punkty, gdyż potencjał ofensywny przejawia się najczęściej choć jedną strzeloną bramką. Na typową misję z serii tych niemożliwych udała się Korona. Jej kadra nie pozwala na zbytnie szaleństwa trenera Ojrzyńskiego, a podejmując się w Częstochowie taktyki w stylu – notabene – obrony Częstochowy, niczego korzystnego być nie mogło. Paradoksalnie jednak znowu Medaliki dominowały, ale nie potrafili piłkarze strzelić jednej bramki i próbować dobijać rywala kolejnymi. Wiadoma sprawa, że nie ma za to dodatkowych punktów, ale też można by uniknąć niepotrzebnego stresu, że rywal stworzy jedną okazję i ją wykorzysta. W tym meczu taką szansę dał Rakowowi obrońca Korony, który głupio sfaulował na skraju pola karnego i Ivi dał prowadzenie i ostatecznie kolejne zwycięstwo. Ciekawe było jednak rozwiązanie przy rzucie karnym. Na początku piłkę wziął do ręki i ustawił inny zawodnik, powodując lekkie zamieszanie i konsternację u bramkarza. Ostatecznie przejął ją Hiszpan i pewnym strzałem dał upragnionego gola. Takie sztuczki widziane już były na zachodzie, mają one odciążyć wykonawcę, aby mógł w spokoju przygotować się do egzekucji, bez prób rozkojarzenia go ze strony przeciwników. Co najważniejsze – jest to w pełni zgodne z przepisami. Fajnie, że rozwijający się zespół Rakowa i takie niuanse próbuje wprowadzać, urozmaicając naszą ligę.
Ciekawy ciąg Warciarzy
Jakiś czas temu portal Ekstraklasa.org zauważył ciekawą serię Warty. Otóż począwszy od kolejki nr 6 i przegranej z Widzewem 0:1, notują oni w lidze na przemian 0 i 2 bramki w meczach. Ostatnio strzelili 2, na mecz z Górnikiem przypadało 0…I się sprawdziło ponownie! Taki ciąg mógł zakończyć w początkowej fazie meczu słowacki napastnik Zrelak, ale dośrodkowanie Miguela Luisa było za mocne i nie zdążył skutecznie złożyć się do strzału. Choć moim zdaniem nawet siła podania nie usprawiedliwia zawodnika. Generalnie spotkanie nie porywało, nie obfitowało w sytuacje bramkowe, ale było pewne odstąpienie od tej reguły pod sam koniec pierwszej połowy. Nie wiem, czy ofensywny rzut rożny był tak rozpisany przez Szulczka i asystentów, ale przy dośrodkowaniu wszyscy poza bramkarzem znaleźli się w polu karnym Zabrzan. Wszystko by było ok, gdyby nie to, że korner nie zakończył się bramką, czy chociaż strzałem, a wybiciem piłki. Poszła błyskawiczna kontra – trzech piłkarzy Górnika sunęła całe boisko na samego bramkarza Warty. Niesamowite, jak w takiej sytuacji nie potrafili wykorzystać prezentu od losu (i rywali). Okunuki zamiast podawać na tzw. pustaka, sam postanowił spróbować swoich sił, ale nawet nie oddał strzału celnego. Jeśli już takie sytuacje nie wpadają, to mecz kończy się bezbramkowym remisem. Tak właśnie się stało w Grodzisku Wielkopolskim, gdzie swoje mecze gra Warta. Bez bramek, sprawiedliwy remis. Lekki oddech dla Zabrzan, którzy po trzech porażkach wreszcie dopisują punkt w tabeli.
Dominujący Śląsk z remisem
Niedzielne popołudnie i mecz Śląska z Jagiellonią było ważne dla obu drużyn i ich morale. Śląsk nie gra najlepiej w ostatnim czasie, ale w Pucharze Polski udało im się wyeliminować Mistrza Polski, więc gra toczyła się o podtrzymanie lepszych nastrojów. U gości walczono w ogóle o dobry nastrój, bo blamaż w Pucharze Polski kontynuowali w meczu z Wartą, gdzie ponownie rozegrali fatalne spotkanie. Lepiej ze swoich planów wywiązał się Śląsk, który był stroną przeważającą, dominującą wręcz. Wyraźnie chcieli wygrać i robili wszystko, aby zrobić to w dobrym stylu. Jednak mimo nienajlepszej gry, pierwsza ukąsiła Jaga po kontrze. W doliczonym czasie do pierwszej połowy wyrównał Schwarz i do przerwy było remisowo. Po przerwie obraz gry nie uległ zmianie, ale za to zmienił się wynik na 2:1 dla Śląska. Dopięli swego po bramce Samca-Talara. Było to zasłużone prowadzenie. Problem w tym, że nie utrzymali go piłkarze nawet 10 minut, a po kolejnej kontrze Jagi było już 2:2. Nie był to klasyczny zasłużony remis, bo z przebiegu meczu dużo lepszy był Śląsk, ale liczy się to, co w sieci, a tu już gospodarze nie potrafili udokumentować swojej przewagi.
Remisowy mecz przyjaźni
Niedziela zafundowała nam – jak się okazało – trzy spotkania, gdzie wszystkie drużyny zdobyły po punkcie. Ciekawie miało być w Krakowie, gdzie Cracovia, zawsze grożna dla wszystkich u siebie, przyjmowała Mistrza Polski. Mecz nie spełnił oczekiwań w kwestii poziomu emocji, bo tych piłkarze obu drużyn widzom nie zapewniali. Trochę to dziwne o tyle, że goście przy zwycięstwie mogli zbliżyć się naprawdę konkretnie do ścisłego topu. Nie było widać jednak po piłkarzach zbyt wielkiej determinacji. Ta bardziej ujawniała się w piłkarzach Zielińskiego, którzy tworzyli coraz to groźniejsze okazje. Nie potrafili znaleźć sposobu na pokonanie Bednarka, który pewnie bronił. Nie pomagali także sami sobie piłkarze gospodarzy, gdyż zdarzyło się też nie strzelić im celnie z dwóch-trzech metrów. Lechowi zbyt wiele nie wychodziło w tym meczu, zawodziła komunikacja, rozegranie, zaangażowanie. Można tłumaczyć to chęcią oszczędzenia sił i walką o zwycięstwo najmniejszym nakładem sił. Efekt jednak taki, że nie dogonili rywali, a drużyny poza Rakowem remisowały swoje mecze i mogli śmiało do nich doskoczyć. Teraz czekają ich dwa ważne mecz – najpierw w Wiedniu z Austrią w ramach Ligi Konferencji, a potem do Poznania przyjedzie Raków.
Coraz gorzej w Gliwicach
Piast, słabo rozpoczynający sezon, goniący czołówkę na wiosnę. Gdzieś to już widziałem (i to nie raz!). Patrzę jednak na ten zespół w tym sezonie i zastanawiam się, czy można tu liczyć na powtórkę z rozrywki i gonitwę? Może już nie za czołówką, ale bezpiecznym środkiem? Fakty są takie, że Piast gra słabo, nie punktuje, w tabeli jest na ostatnim bezpiecznym miejscu, ale z czeluści zdaje się wychodzić Lechia, więc mogą zrobić w najbliższym czasie mijankę. Piasta w poprzednich sezonach mimo słabych wyników cechowało to, że ze słabszymi, czy nie-potentantami, potrafili wygrywać, poprawiając nieznacznie swoją sytuację. Obecnie – co pokazał mecz z Radomiakiem – nawet z takimi rywalami mają problemy. Początek meczu to nerwowość z obu stron. Jakby nikt nie odważył się zaryzykować, ale jednak swoją sytuację mieli goście, strzał Machado z główki zatrzymał Plach. Nie zdołał on jednak zatrzymać uderzenia z półwoleja Portugalczyka paręnaście minut później, przez co to Radomiak pierwszy strzelił bramkę. Po kilku minutach odpowiedział Ameyaw, dając Piastunkom remis, który utrzymali do przerwy. Liczyłem na przebudzenie podopiecznych Fornalika po przerwie, ale jednak nic takiego nie nastąpiło, a na domiar złego stracili drugą bramkę i przegrali mecz. Nie wiem, co sądzić o tej drużynie i pozycji Waldemara w Gliwicach. Nie lubię, gdy zmienia się trenerów zbyt często, Fornalik zasłużony dla Piasta trener, ale może po prostu potrzeba tam świeżego spojrzenia i nowej krwi, aby ten zespół ruszył do przodu? Radomiak z kolei wygrywa drugi mecz z rzędu i zadomawia się w środku stawki. Wbrew temu, co mówiono przy zmianie trenera Banasika na Lewandowskiego – są na odpowiednim dla siebie miejscu, nie ma co odlatywać z ambicjami pucharowymi, bez przesady.
Młodzież nadzieją, ale jeszcze nie teraz…
…I nie w takiej ilości jednocześnie! Zagłębie Lubin zostało pierwszą drużyną, która osiągnęła próg 3000 minut młodzieżowców, wymaganych od tego sezonu w Ekstraklasie. To wszystko zasługa gry kilku z nich od deski do deski, ale także przyczyniły się do tego zwariowane pomysły trenera Stokowca. Jak ten w meczu zamykającym 14. kolejkę. Do Lubina przyjechała Lechia, notująca ostatnimi czasy lepsze wyniki. Już w pierwszej połowie za sprawą Flavio wyszli na prowadzenie, a Zagłębie mimo ataków nie potrafiło odpowiedzieć tym samym, ba! Mieli problemy z oddaniem celnego strzału. W drugiej połowie trener Miedziowych postanowił wprowadzić na boisko kolejnych młodzieżowców. Co prawda, cenić należy promowanie młodzieży, ale czy to była dobra taktyka na gonienie wyniku? Z perspektywy czasu z pewnością nie, ale już przy tych zmianach w trakcie meczu miałem wątpliwości. W drużynie zachwiany został balast między młodością, a doświadczeniem i piłkarze mieli problem z odrabianiem strat. Precyzyjny strzał z dystansu Kubickiego, który grał niegdyś w Lubinie, dający dwubramkowe prowadzenie, całkowicie zabił mecz. Widać było, że Zagłębie już się po tym nie pozbiera. A jeśli tak miało być, to dla pewności jeszcze Lechia postanowiła rywala dobić trzecią bramką. Po składnej akcji do bramki trafił Michał Nalepa. Czy pozycja Stokowca wisi na włosku? Na pewno nie jest najspokojniejszym trenerem w Ekstraklasie w kwestii utrzymania stanowiska. Czy zmieniłoby to znacząco grę i pozycję w tabeli Miedziowych? Oczywiście zależy, kto by szkoleniowcem został, ale myślę, że mimo wszystko w Lubinie skazani są na takie granie – raz blisko czołówki, raz blisko spadku.