Gdy wydawało się, że ostatni zaległy mecz rozegrany w środku tygodnia nadgoni wszelkie zaległości i do końca sezonu będziemy już na bieżąco, figla spłatała pogoda. Czy piłkarze w ten mroźny weekend potrafili rozgrzać kibiców na stadionach i przed telewizorami? Zapraszam na podsumowanie dziewiętnastej kolejki sezonu w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Piątkowa Ekstraklasa vs Pogoda 1:1
Tym razem pogoda zaskoczyła nie tylko kierowców, ale także polskie kluby. W zasadzie przez pewną część dnia oba spotkania były zagrożone. Ostatecznie przesunięto tylko pierwszy z nich, który sędziować miał Karol Arys – debiutant na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. Na razie pomógł w decyzji o przełożeniu spotkania, więc na merytoryczną ocenę jego pracy przyjdzie jeszcze czas.
Odbyło się za to spotkanie Widzewa z Jagiellonią, które jedynie kosmetycznie przesunięto o pół godziny i rozpoczęło się o 21:00. Był to najpóźniejszy w historii czas pierwszego gwizdka w Ekstraklasie. Oba kluby w poprzedniej kolejce zremisowały swoje mecze, ale były w zupełnie odmiennych nastrojach. Przebieg meczu wskazywał na przewagę gospodarzy, którzy lepiej grali w piłkę, niesieni ponownie żywiołowym dopingiem. Dla Jagi pierwsza połowa była słodko-gorzka. Najpierw stracili Marca Guala z powodu kontuzji, a parę minut później Widzew stanął przed szansą na bramkę, ale Letniowski z karnego trafił w poprzeczkę. Było to najpoważniejsze z możliwych ostrzeżeń. Do przerwy bramek się nie doczekaliśmy. W drugiej połowie działo się mniej, aczkolwiek gospodarzy próbowali atakować i wreszcie dopięli swego w 78. minucie. Po składnej akcji rezultat otworzył Kun i zapowiadało się, że 3 punkty zostaną w Łodzi. Nic bardziej mylnego. W samej końcówce meczu Jagielloni udało się zdobyć wyrównującą bramkę, a zrobił to Kreuzriegler, niefortunnie kierując piłkę do własnej bramki. Ostatnio więc uratował Widzewowi remis w ostatniej minucie, teraz zrobił to samo, tylko dla przeciwnika.
Powrót na zwycięską ścieżkę
Sobotnie granie rozpoczęło się w Częstochowie, gdzie Raków chciał szybko odkuć się za stracone punkty w zeszłym tygodniu i nie dać rywalom kolejnej szansy na zmniejszenie przewagi w tabeli. Piast przyjechał do lidera z jasnym celem – zdobycz punktowa i ucieczka ze strefy spadkowej. Przez prawie całą pierwszą połowę plan udawało się realizować, bo chociaż gospodarze atakowali, to żadne konretne zagrożenie z tych prób nie wynikało. Posypało się wszystko pod koniec, gdy w potężnym zamieszaniu w polu karnym piłka na ułamek sekundy przekroczyła linię bramkową i Raków objął prowadzenie. Przez chwilę przypisywano bramkę Gutkovskisowi, ostatecznie zaliczono jako samobój Czerwińskiego. W drugiej połowie wiele się nie działo, Raków nie potrafił wstrzelić się w bramkę, Piast nieporadnie gonił wynik, a na domiar złego zaczął padać śnieg, który utrudniał grę. Raków utrzymał prowadzenie do końca i ucieka rywalom w tabeli.
Przełamanie Górnika
Kibice przychodzący na stadion musieli mieć spore obawy odnośnie tego, co zobaczą. Ostatnie mecze Górnika nie przynosiły punktów, ale również dobrej gry. W weekend do Zabrza przyjechała Lechia, sąsiad w tabeli i bezpośredni przeciwnik w walce o ligowy byt. Pomimo tego obie drużyny znajdują się na przeciwnych biegunach odnośnie formy. Gospodarze w pierwszej połowie mieli przewagę, nie potrafili jej przekuć na zdobycz bramkową, a na domiar złego figla spłatał śnieg, który wymusił przerwanie meczu. Doprowadzenie murawy do stanu pozwalającego na bezpieczne dokończenie meczu trochę trwało. Kiedy już zawodnicy wrócili na boisko, gospodarzom wreszcie udało się udokumentować przewagę, gdy Włodarczyk wykorzystał rzut karny. Samo jego podyktowanie było kontrowersyjne. Do przerwy Zabrzanie prowadzili, ale nie zdołali utrzymać przewagi. W drugiej połowie Lechia dążyła do wyrównania, a swoją formę strzelecką potwierdził Zwoliński, który dobił piłkę po strzale Sezonienki i interwencji Bielicy. Napastnik Lechii zdobył 5 bramek w ostatnich 6 meczach. Wynik godny odnotowania. Inna sprawa jednak, że powinien wylecieć z boiska i odpocząć w najbliższych meczach, bo faul na Wojtuszku nadawał się do pokazania czerwonej kartki. Sędzia postanowił go jednak oszczędzić i podarował kartkę żółtą. Mecz skończył się podziałem punktów, który w pełni nikogo nie zadowala, ale Górnik przełamuje się i może z mniejszą presją podejść do kolejnego meczu. Nie od dziś wiadomo, że pasmo porażek nie sprzyja atmosferze i spokojnemu podejściu do meczów. A jest na kogo z tyłu patrzeć, bo po różnice na dole robią się coraz mniejsze…
Josue Superstar
Dwie kolejki nowego roku wystarczyły, żeby został tylko jeden klub z kompletem zwycięstw. Jest to Legia, która najpierw pokonała Korona, a w ostatni weekend poradziła sobie w Lubinie z Zagłębiem. Oba te mecze mają wspólny mianownik w postaci wypracowanej przewagi i nerwowej końcówki. Tydzień temu z pewnego 3:0 zrobiło się 3:2, teraz 2:0 nie wystarczyło do spokojnego dogrania meczu. Zagłębie łapiąc kontakt doprowadziło do emocjonującego finiszu, jednak odrobić strat się nie udało. Podopieczni Runjaicia dobrze przepracowali okres zimowy i wydają się pewniakiem do przynajmniej drugiego miejsca. Na boisku rządzi Josue, który strzela, asystuje, jest prawdziwym liderem Legionistów. W sobotę dwie asysty. Prawdziwy szef. Dzięki kompletowi punktów dystans do Rakowa to 7 punktów. Niby dużo, aczkolwiek nastroje i oczekiwania wśród kibiców są mocno podkręcone od początku rundy wiosennej. To pokazuje, jak szybko może się zmienić sytuacja w piłce. Pół roku wcześniej mówiło się o końcu tłustych lat, zbliżającym się czasie posuchy w stolicy. Obecnie wiara w Runjaicia jest na wysokim poziomie i nawet gdy ostatecznie nie uda się Rakowa doścignąć, sezon będzie należało uznać za udany. Zagłębie z kolei nie musi się porażki wstydzić, tym bardziej, że po derbowej wygranej ze Śląskiem, kibice są w stanie ją wybaczyć. A ważniejszy mecz czeka ich za tydzień, bo u siebie zagrają z Piastem, bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie. Staną przed szansą na odskoczenie od strefy spadkowej na 6pkt.
Mrozek murem z drobną nieszczelnością
Niedzielne spotkania rozpoczęły się wczesnym popołudniem w Radomiu, gdzie Stal Mielec już bez Hamulicia przyjechała walczyć o ligowe punkty. Zamiana Holendra na Sappinena, zupełnie inny typ napastnika, o czym pisałem w zeszłym tygodniu, nie wychodzi Stali na dobre. Przynajmniej na razie. O ile niezły wynik udało się osiągnąć z Mistrzem Polski, tak Radomiak okazał się zbyt ciężkim rywalem dla piłkarzy Majewskiego. Co prawda gospodarze wygrali tylko 1:0 po bramce Rossiego, gdzie więcej mógł zrobić bramkarz Stali. Ocena Mrozka w tym meczu jest rzeczą ciężką. Z jednej strony popełnił błąd, dopuszczając do utraty jedynej bramki, decydującej o porażce. Druga strona medalu to kilka fantastycznych interwencji, dzięki którym koledzy z drużyny mieli w ogóle nadzieję i możliwość odwrócenia losów meczu. Nie wykorzystali jednak tego i ponieśli porażkę. Sytuacja w tabeli jest ciągle komfortowa – nikt nie podejrzewa, że w Mielcu zaczną marzyć o TOP 4 i pucharach, a przewaga nad dolną częścią tabeli wciąż jest spora. Powtórka z poprzedniego roku nie grozi? Zdaje się, że nie, zbyt wiele jest „chętnych” drużyn do walki o ligowy byt. Radomiak tym zwycięstwem też zdaje się wypisać z niej na dobre.
Ligowy dwumecz dla Lecha
John van den Brom dotychczas posyłał podobne jedenastki we wszystkich meczach tego roku. Zbliżający się maraton, obejmujący dodatkowo dwumecz z Bodo, czy ćwierćfinał Pucharu Polski, wymusił wreszcie zmiany w składzie. Trochę więc Holender namieszał przed niedzielnym meczem z Miedzią. Miał do tego prawo o tyle, że właśnie w środku tygodnia rozgrywali w Legnicy zaległy mecz 2. kolejki, którego nie udało się wygrać. Dał więc szanse piłkarzom, którzy rozpoczynali na razie z ławki, licząc na poprawę gry i zwycięstwo. Udało się cel osiągnąć, ale w stopniu minimalnym. Myślałem, że pomimo niezłego startu i ogarnięciu defensywy u beniaminka, w Poznaniu będzie po prostu pokaz siły i pewne, kilkubramkowego zwycięstwo Kolejorza. Licznik zatrzymał się jednak na jednej bramce, niezastąpionego superstrzelca ze Szwecji – Mikaela Ishaka. Później już na pierwszy plan wyszła nieskuteczność. Dla Lechitów powinien teraz główną rolę odgrywać wynik. Natłok meczu, z jakim zaczynają się mierzyć, powoduje, że styl można przemilczeć. Jest to łatwiejsze, gdy zgadza się wynik i sytuacja w tabeli. A tu Lech ni stąd ni zowąd awansował już na podium. Miedź rok rozpoczęła całkiem obiecująco, bo w dwumeczu z Lechem i spotkaniu z Radomiakiem zdobyli 2/9 pkt. Wydaje się mało, ale trzeba uszanować klasę rywala. Inna sprawa, że ich sytuacja powoduje, że bardziej cieszonoby się z wygranej z Radomiakiem i dwóch przegranych z Kolejorzem. Zawsze to punkt więcej w tabeli, a tylko tam pozostało im spoglądać z nadzieją, że poprawa gry i wyników pójdzie w parze z gorszą formą rywali i zdołają ich dogonić, ratując Ekstraklasę dla Miedzi.
Wpadka Portowców
Pogoń od kilkunastu meczów nie potrafi zachować czystego konta. Gdy trener Portowców w wywiadzie podsumowującym obóz przygotowawczy mówił o poprawie gry jego drużyny w tyłach, uwierzyłem, że nad tym porządnie pracowali. Włączając transmisje meczów dochodzę do wniosków, iż ciągle jest tam mnóstwo miejsca do manewrów i poprawy. Bo jak twierdzić inaczej, skoro traci się 5 bramek w 2 meczach? Mecz ze Śląskiem nie zapowiadał końcowej katastrofy, która miała miejsce. W pierwszej odsłonie Portowcy ruszyli do ataków i było raz po raz groźnie pod bramką Śląska. Zawodziła skuteczność i do szatni piłkarze szli przy wyniku 0:0. Na początku drugiej połowy stało się coś mega nieoczywistego – Pogoń nagle straciła bramkę. Ale czy to tak całkiem zaskakujące? Podopieczni Gustafssona mają problemy na początku spotkań i drugich połów, tracąc kilka bramek w pierwszych kwadransach. Czy w niedzielę był to problem z koncentracją? Uśpienie po niezłej pierwszej połowie, gdzie Śląsk nie zagrażał? Pewnie wszystkiego po trochę. Ta stracona bramka nie pobudziła Pogoni, która nie rzuciła się do odrabiania strat i nie można było czuć, że to tylko kwestia czasu, aż wyrównają. Pod koniec meczu Śląsk dostał szanse na podniesienie prowadzenie z rzutu karnego, którą wykorzystał Yeboah. Goście wycisnęli ten mecz, jak cytrynę. Długi okres czasu nie potrafili postawić sztycha, gra przypominała zeszłotygodniową, derbową, nieudolność. Aż tu nagle bam, bam i po sprawie – spakować rzeczy, 3 punkty i w drogę do Wrocławia!
Mecz z outsiderem? Murowane problemy Pasów!
Mało mamy drużyn w Polsce, które aż tak wyraźnie wykazują tendencję do ogrywania tych wielkich, przy jednoczesnych kompromitacjach w momencie, gdy wydaje się to nierealne. Trochę do tego trendu przyłączył się Śląsk Wrocław. Cracovia jednak przebija wszystkich, bo jest w tym wszystkich regularna. Potrafi pokonywać w ostatnich latach Lecha, Legię, być niewygodnym rywalem dla Rakowa, aby zdobyte punkty zaprzepaścić w meczach z drużynami okupującymi dolne rejony tabeli. Mecz z Koroną był dla Pasów szansą na doskoczenie do czołówki i zgłoszenie chęci walki o najwyższe cele w tym sezonie. To jednak Kielczanie wykazywali się od początku meczu większą determinacją, chcąc wreszcie sięgnąć po komplet punktów, które z murawy ostatni raz podnieśli jeszcze w sierpniu. Początkowo groźne strzały udawało się bronić Niemczyckiemu, ale po strzale Malarczyka po rzucie rożnym był już bezradny. W dodatku nie pomagali także koledzy. W drugą połowę Pasy weszły z impetem, ale szybko optymizm został zgaszony, gdy po fauli Konoplyanki Korona podwyższyła na 2:0 z karnego. Cracovii udało się doprowadzić do kontaktowej bramki, również z jedenastki. Nie sprawiła ona jednak, że mecz nabrał rumieńców i do końca nie było szturmu na bramkę Kielczan. Spotkanie poszło za to w kierunku szarpanej gry, dużej liczby fauli, co sprzyjało gospodarzom. Wynik udało się dowieźć i w Kielcach mogą się cieszyć. Byle tylko na kolejne zwycięstwo nie musieli czekać następne kilka miesięcy…