Co to była za seria gier! Siedem remisów, w tym aż cztery bezbramkowe. Prawdziwy ewenement! Czy to oznacza, że na boiskach Ekstraklasy w ten weekend wiało nudą? Trochę tak, ale były też na szczęście pozytywne aspekty, na czele których wysuwa się postawa Portowców po zimowej przerwie. Zapraszam na krótkie podsumowanie 22. kolejki Ekstraklasy w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Kompromitujący koniec udanej europejskiej kampanii
Jeśli za parę lat wspominać będziemy przygodę Legii w Europie w sezonie 23/24, zapewne postawimy przy niej plusa. No chyba że kolejne lata będą tak owocne, że wygrane z Aston Villą, czy wyjście z grupy kosztem półfinalisty z poprzedniego sezonu nie będzie robiło na nikim wrażenia. Szkoda jedynie, że ta historia kończy się bardzo smutno, bo kolejną nauczką od norweskiego Molde. Można przegrać, odpaść, ale żeby po raz kolejny dać się aż tak zaskoczyć, żeby stracić bramkę, zanim naprawdę rozpocznie się mecz? Przecież to niepojęte, aby sztab Legii nie był na to gotowy. Ze strony Norwegów taktyka zrozumiała. Są na takim etapie przedsezonowych przygotowań, że kondycji nie starczyłoby na cały mecz. Należało więc po prostu szybko napocząć rywala i potem liczyć na utrzymanie wyniku. Było to widać w zeszłym tygodniu, kiedy ledwo utrzymali zwycięstwo mimo prowadzenia 3:0. W Warszawie historia zatoczyła koło, znowu po 20 minutach było 0:2. Różnica polegała na fakcie, że teraz Wojskowi po prostu byli już zrezygnowani, przez co nie uwidoczniło się na boisku słabsze przygotowanie kondycyjne przeciwników. Co więcej, to oni jeszcze dobili w drugiej połowie polski zespół, strzelając na 3:0. Można się pastwić nad Legią, bo nawet utrata Slisza i Muciego nie usprawiedliwia takiej padliny, ale z drugiej strony po co? Zapamiętajmy te lepsze chwile z tego sezonu w Europie w ich wykonaniu, bo – patrząc na tabelę – niekoniecznie musimy drużynę ze stolicy oglądać w europejskich pucharach za pół roku.
Idealny mecz na popołudniową drzemkę
Wracasz w piątek popołudniu z pracy, chętnie byś się przespał/-a? Powstrzymuje Cię jednak fakt, że to przecież piątek, rusza kolejka Ekstraklasy?! Nic bardziej prostszego! Na pomoc przyszły Piast z Cracovią, prezentując takie widowisko, że naprawdę można by usnąć. Autorowi skrótu tego spotkania należy się premia, bo naprawdę było sporo grzebania, aby znaleźć interesujące fragmenty. Oczywiście nie pomagał w graniu w piłkę stan murawy. Mecz się zwyczajnie odbył, Piast kolejny raz zremisował i przybliżył się do rekordu Ekstraklasy w podziałach punktów w ramach jednego sezonu. Jeśliby się zastanowić, to może akurat w tym przypadku ten remis zadowalał obie strony? Jednych i drugich przybliżył do utrzymania, a na tym już tylko zależy obu zespołom, żeby jak najszybciej zapewnić sobie spokojny byt i przygotowywać do kolejnego sezonu po tym raczej nieudanym.
Portowcy na wiosnę? TOP!
Plus meczu Piast – Cracovia? Najgorszy mecz kolejki za nami i mogło być już tylko lepiej (choć konkurencja nie spała)! Piątkowy wieczór stał pod znakiem ciekawego, szybkiego i emocjonującego meczu w Szczecinie. Tamtejsza Pogoń gościła ŁKS, który już raczej skupia się na spokojnym graniu bez presji, bo zdają sobie w Łodzi sprawę, że za rok przyjdzie im mierzyć się z zadaniem szybkiego powrotu do elity. To dla widzów raczej korzystna wiadomość. Można bowiem spodziewać się, że pozostałe mecze beniaminka będą po prostu ciekawe, z wieloma bramkami i pamiętać będziemy nie tylko kompromitujący wynik punktowy, który na tę chwilę jest najgorszym od bardzo dawna po 22 spotkaniach. Pogoń, po dwóch wyjazdowych zwycięstwach rozegrała wreszcie mecz u siebie i można było mieć obawy, bo z takimi teoretycznie łatwymi rywalami na swoim boisku różnie w przeszłości bywało. Tu też nie było od początku kolorowo – najpierw świetną sytuację na pustą bramkę nie trafił Koulouris, a gdy już udało się wyjść na prowadzenie, to bramkę wyrównującą zaraz po przerwie strzelił Ramirez. Ostatecznie druga połowa okazała się pokazem siły i okraszona została kilkoma bramkami, a ostateczny wynik 4:2 jak najbardziej zasłużony. Pogoń świetnie weszła w 2024 rok. Na koniec rundy jesiennej tracili 11 punktów do lidera, teraz inne zespoły tracą punkty, a oni zdobyli komplet 9 oczek i do prowadzącej Jagiellonii mają już dystans 3 punktów! Wszystkiego do końca nie wygrają, przyjdzie pewnie kryzys w którymś momencie, ale fakty są takie, że wrócili z przytupem do walki o mistrzostwo i wszystko w ich rękach. Kolejny sprawdzian w przyszły weekend w Warszawie. Tam mają co udowodnić i za co się zemścić (pamiętny mecz w Szczecinie, zakończony zwycięstwem Legionistów 4:3).
Szczęście Ruchu wychodzi na 0?
W zeszłym sezonie, jako beniaminek pierwszej ligi, mieli mnóstwo szczęścia piłkarze Ruchu. Znani byli z bramek w samych końcówkach, dzięki którym zdobyli mnóstwo punktów i zapewnili sobie bezpośredni awans. Patrząc na poczynania w Ekstraklasie, naprawdę wierzę, że szczęście zawsze się wyrównuje. Niezliczoną ilość punktów Chorzowianie już stracili, a te dwa punkty, które przywieźli z Białegostoku mogą wyjątkowo boleć, bo bezpieczna strefa byłaby już naprawdę w zasięgu. Jagiellonia, która przed tygodniem doznała pierwszej domowej porażki, tym razem uciekła spod topora, a ich ratownikiem okazał się Imaz, strzelając w doliczonym czasie. Nie była to jednak Jaga, którą poznaliśmy. Zdecydowanie najgorszy mecz, może nawet w całym sezonie. Nie kleiło się nic, a na przeciwnym biegunie beniaminek z Chorzowa. Podopiecznym Janusza Niedźwiedzia wychodziło wszystko, a ozdobą ich składnej gry była bramka Szczepana. Ten sam zawodnik mógł ustrzelić dublet po strzale przewrotką, ale minimalnie chybił. Kolejna szansa z gatunku tych ostatnich na uratowanie sezonu i Ekstraklasy, za tydzień w meczu domowym z Piastem. Może odczarowując Stadion Śląski, zrobią to samo z resztą meczów? Z pewnością na uwagę zasługuje postęp w ich grze, trener odciska powoli piętno na zawodnikach, ale czy starczy sił, determinacji i animuszu? Faworytem do utrzymania zdecydowanie nie są, ale Ekstraklasa widziała już takie historie z gatunku „mission: impossible”.
Hit okazał się kitem
Najciekawszy mecz, na który większość zaciera ręce, mnóstwo oczekiwań, a potem zderzenie z rzeczywistością. Brzmi znajomo? I słusznie, bo mecz Lech – Śląsk był właśnie takim spotkaniem, jakich wiele na przestrzeni lat. Mam tu na myśli spotkania, w których piłkarze nie pokryli pokładanych w nich nadziei na stworzenie prawdziwego spektaklu. Lech, mając szanse na wskoczenie na fotel lidera, nie dał rady sforsować obrony Wrocławian, a gdy jeden raz się udało, to bramkę cofnął VAR z powodu spalonego. Śląsk zaś zagrał w stylu, do którego nas przyzwyczaił jesienią, czyli twarda defensywa i gra z kontry. Mimo faktu braku strzelonej bramki w trzecim kolejnym meczu, z Poznania drużyna wraca choć z jednym punktem. Czyżby u Jacka Magiery było tak, że albo efektownie, ofensywnie, ale bez punktów albo pragmatycznie, lecz ze zdobyczą punktową? Dotychczasowe przebiegi spotkań na to wskazują. Lech nie ma co się załamywać straconą szansą. Myślę, że jeszcze będą ich mieć na przestrzeni całej rundy co najmniej kilka, a najważniejsze by było dla nich być na szczycie po 34. kolejce. Żartować można nawet, że przełamali częściowo wrocławską klątwę, bo w czterech poprzednich meczach przegrywali, a tu urwali punkt. A było pod koniec spotkania przez chwilę blisko piątej przegranej, ale techniczny strzał Klimali obronił bramkarz Kolejorza.
W Mielcu bezbramkowo
W sobotni wieczór, po trzecim spotkaniu tegoż dnia, z zaskoczeniem mogliśmy stwierdzić, że bramka Imaza w samej końcówce meczu w Białymstoku była ostatnią, jaką oglądaliśmy do niedzieli na ligowych boiskach. W Mielcu gospodarze, jak to mają w zwyczaju podczas domowych spotkań tego sezonu, postawili ciężkie warunki. Mistrzowie Polski, jak również zdążyli nas przyzwyczaić, na obcych stadionach nie zdobywają seryjnie punktów. Jedyne, co się w tej statystycznej wyliczance nie zgadza, to brak straconej bramki przez Medaliki. Do tego meczu stracili ich na wyjazdach aż 20 w 9 meczach. Nie można obu drużynom odmówić chęci, dążyły do kreowania ataków, ale po prostu nie wychodziło. Po zmianie stron zmieniła się tendencja – im dalej w mecz, tym Stal coraz bardziej zadowalała się remisem, czego nie można powiedzieć o drużynie Szwargi. Coraz intensywniejsze ataki przetrwała obrona gospodarzy i podział punktów stał się faktem. Stal bardzo dobrze wystartowała na wiosnę, a jutro gra jeszcze zaległy mecz domowy z ŁKSem, który zapowiada się na fajne widowisko. Zakładając oczywiście, że to, co pisałem wcześniej o beniaminku okaże się faktem, a w kwestii ofensywy Stali jestem spokojny.
Puszcza nie odpuszcza
Niedzielne popołudnie, mecz z gatunku tych „do rosołu” odbył się w Krakowie, a naprzeciw siebie stanęły Puszcza i Zagłębie. Zagłębie od dłuższego czasu czeka na wygraną, Puszcza trochę krócej, ale faktem jest, że najczęściej w ostatnim czasie remisuje. To super, że taki absolutny beniaminek zdobywa regularnie punkty, ale obawiam się, że gdy taka seria nie będzie okraszona jakimś kompletem punktów w najbliższym czasie, może być krucho w walce o utrzymanie, tym bardziej, że inne zespoły zaliczają potknięcia, czy remisy. Nadarzają się więc szanse na doskoczenie do nich, ale Żubry z nich nie korzystają. Na podział punktów w niedzielnym meczu jednakże narzekać nie powinni. Niby wyszli na prowadzenie wcześnie w meczu, ale potem je utracili, a nawet przegrywali i musieli gonić wynik. Ostatecznie udało się wepchnąć wyrównującą bramkę, a nawet mieć piłkę meczową na głowie w doliczonym czasie, jednak przestrzeloną nad bramką. Kolejny podział punktów stał się faktem, ale w Krakowie chociaż był ciekawszy mecz, zobaczyliśmy także gole, co zdecydowanie nie okazało się standardem kolejki…
Oddech ulgi w Widzewie
Gra i wyniki Widzewa nie napawały zbytnim optymizmem i drużyna z Łodzi powoli spadała w tabeli, co mogło przerażać kibiców i działaczy. Jednak w ostatnich dwóch meczach drużyna się odbiła – najpierw wygrane derby, teraz wiktoria nad Górnikiem, który przecież nie zapowiadał się jako łatwy przeciwnik, bo sam udanie wszedł w nowy rok. W meczu niedzielnym mieli o tyle prościej, że Górnik właściwie nie dojechał na mecz. Fatalna pierwsza połowa w ich wykonaniu została pięknie wykorzystana przez podopiecznych Myśliwca i na przerwę schodzili z dwubramkowym prowadzeniem. Po zmianie stron Zabrzanie zaczęli być już równorzędnym rywalem, wykorzystali nawet jedną z szans bramkowych i Janicki strzelił gola kontaktowego. Gonitwę pod koniec meczu jednak stoper Górnika mocno skomplikował, otrzymując drugą żółtą kartkę. W doliczonym czasie – zamiast desperackich ataków gości – kibice w Łodzi mogli oglądać rajd Diliberto, który sam prowadził piłkę i nikomu jej nie chciał zagrać. Wyjścia były dla niego dwa. Strzela bramkę albo koledzy nie będą szczęśliwi… Wybrał opcję nr 1 i kropnął z dystansu tak, że bramkarz nie miał szans. Cudowny gol jako wisienka na torcie ciekawego spotkania, to lubimy!
Runjaić chce być zwolniony?
Bardzo intensywny, interesujący, pełny dramaturgii był mecz Korony z Legią, ale tak naprawdę największe emocje są dziełem trenera Legionistów. Początkowy skład był o tyle niespodziewany, że wreszcie zdecydował się na zmianę w bramce i wyszedł w podstawowym składzie Hładun. Bez pauzującego za kartki Josue miało być ciężko, ale nie wyglądało wcale tak źle! Szybkie objęcie prowadzenia płaskim strzałem zapewnił Kramer. Po dwóch kwadransach miał już na koncie dublet, a Legia podwojone prowadzenie. W samej końcówce jednak u gości seria błędów – strata Jędrzejczyka, piłkę przejął Remacle i uderzył na bramkę. Hładun mógł zachować się lepiej, jednak ostatecznie przepuścił strzał i Korona zaraz przed przerwą złapała kontakt. Dość szybko uspokoił nastroje po zmianie stron Marc Gual, strzelając trzecią bramkę dla Wojskowych. Korona znowu odpowiedziała i złapała rywali na dystans jednego gola. Szybko odpowiedziała z kolei Legia, a konkretnie Kapustka. I tu się zaczął dramat gości. Bramka została nieuznana z powodu spalonego, na którym był…Rosołek, wprowadzony chwilę wcześniej za świetnie dysponowanego tamtego dnia Guala. Młody Legionista nie spieszył się z powrotem za linię ostatnich obrońców i VAR nie miał wyjścia. Tu wychodzi to, o czym wspomniałem na początku – rola Kosty Runjaicia w przegraniu…tzn. zremisowaniu (marne pociesznie dla Legii) tegoż meczu. Zachowywał się tak, jakby chciał zmienić każdego, kto coś pokazywał w tym meczu. Gual rozgrywa wreszcie świetne zawody w barwach Legii? Cyk, zmiana, wchodzi Rosołek. Zaraz potem wracający do formy Kapustka zostaje zdjęty, a wprowadzony mega talent Rejczyk. Ale czy to był odpowiedni moment? Miał już trener wcześniej okazje, aby młodego wpuszczać, aby się ogrywał w meczach, które były już rozstrzygnięte. Tu go wrzucił na wysokiego konia, spora presja, niepewny wynik… I wreszcie Kramer. Ukąsił dwa razy i dobrze grał? No to dziękujemy, Kosta chce nagle Pekharta. Roszady te aż prosiły się same w sobie o zły koniec i wreszcie on nastąpił, kiedy prawdziwego powrotu z przepaści dokonał ostatecznie dla Koroniarzy Dalmau. Co miał trener Wojskowych na myśli? Ciężko stwierdzić, ale zarządzanie meczem wskazuje na jawny sabotaż z jego strony. Stabilizacja, stabilizacją, ale przez takie ruchy coraz więcej pojawia się krytycznych głosów względem Niemca. Coraz trudniejsza sytuacja w ligowej tabeli. Mistrzostwo bardzo się oddaliło, ale nawet europejskie puchary nie są zbyt blisko, a przecież już w weekend przyjeżdża na Łazienkowską Pogoń, która szturmem bierze do tej pory wszystkich rywali.
Nudny koniec nudnej kolejki
Na sam koniec poniedziałkowy mecz, Warta – Radomiak. Już na początku zwróciła uwagę kiepska jakość murawy, która nie napawała optymizmem i tak jakby kazała wręcz zejść na ziemię, jeśli tylko ktoś oczekiwał większych emocji w meczu. Po wszystkich rozstrzygnięciach chyba podział punktów był atrakcyjny dla obu stron. Radomiak po dwóch blamażach mógł się troszkę odbić, a raczej utrzymać status quo, bo przecież prawie wszyscy dzielili się punktami. Podobnie z resztą sprawa ma się z Poznaniakami. Jeśli jednak remisować, to chociaż fajnie by było zobaczyć jakieś akcje bramkowe. Niestety, piłkarze nas tym nie uraczyli. Radomiak tylko uraczył swoich kibiców – wreszcie wychodząc w 11 piłkarzy, udało im się zejść z boiska po meczu w takiej samej liczbie zawodników. Pokazali więc, że potrafią zagrać pełny mecz bez czerwonej kartki, brawo! Zastanawia tylko, co myślą sobie wysłannicy Tottenhamu, czy ich kibice, gdy – pewnie znajdą się tacy fanatycy Kogutów – odpalają mecz naszej ligi i widzą, gdzie trafił ich szesnastoletni mega talent. Optymiści pomyślą może, że to prawdziwa szkoła życia i lekcja charakteru? Taką dygresją i przemyśleniem żegnam się już. Do zobaczenia (mam nadzieję!) przy kolejnym podsumowaniu kolejki już za tydzień!