Druga – i ostatnia – okrojona kolejka PKO Bank Polski Ekstraklasy przeszła do historii. Na 7 meczów aż w 4 padła bramka w doliczonym czasie gry, a w 3 z nich zmieniła ona końcowy rozkład punktów! Zapraszam na podsumowanie szóstej kolejki sezonu w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Los chce z Jagą grać w pokera…
Raz jej daje, raz zabiera, a właściwie to w odwrotnej kolejności. Ledwie dwa tygodnie temu w dramatycznych okolicznościach, przez 20 minut broniąc remisu z Radomiakiem po dwóch czerwonych kartkach, skapitulowali w ostatnich sekundach meczu. Piątkowe spotkanie z Miedzią nie zaczęło się po ich myśli. Goście na początku w swoim stylu grali piłką, tworzyli sytuacje, a nawet wyszli na prowadzenie po rzucie karnym za zagranie ręką. W późniejszym etapie meczu lepiej zaczęła grać Jaga i generalnie oglądało się to przyjemnie. Mniej przyjemnie zrobiło się w 68. minucie dla beniaminka, bo nie dość, że Matynia zagrał ręką we własnym polu karnym, to dostał za to drugą żółtą kartkę, a Gual zamienił sytuację na bramkę i było 1:1. Końcowa faza meczu to więc huraganowe ataki zdeterminowanej Jagiellonii, ogromna przewaga i rozpaczliwa obrona Legniczan. Wtedy już skończyły się marzenia o premierowej wygranej po powrocie do elity. A gdy już wydawało się, że uda się wywieźć cenny punkt z Podlasia, do akcji wkroczył Nene, który cofał się po wybitą na skraj pola karnego piłkę i z woleja uderzył po prostu nie do obrony. Portugalczyk ma wejście do ligi podobne do Biczachczjana. Bo wypada o Portugalczyku powiedzieć, że pokazując powtarzalność w tym elemencie gry będzie trzeba go opisać jako potrafiącego huknąć z dystansu. Do Jagiellonii wróciła więc karma – co los (a właściwie Radomiak) zabrał ostatnio, teraz oddał (tudzież sami sobie to wyrwali). A Miedź? 5 meczów, 1 punkcik. Styl gry podobny do ŁKSu, gdy z hukiem spadał przed paru laty. Coraz bardziej te dwie historie stają się tożsame na nieszczęście dla podopiecznych Wojciecha Łobodzińskiego.
Remis na własne życzenie
Gdy ogłaszano zmianę na stanowisku trenerskim w Zabrzu, wielu łapało się za głowy. Jak to możliwe, żeby tak chwalony za styl w zeszłym sezonie Jan Urban został zwolniony? Zastąpiono go jednak Bartoschem Gaulem i trzeba uczciwie przyznać – zmiana ta na razie się broni. W piątkowy wieczór nowy szkoleniowiec Zabrzan doskonale rozpracował drużynę przeciwnika i plan taktyczny Runjaicia na to prestiżowe spotkanie. Kibice, którzy tłumnie przyszli oglądać swoją drużynę, byli zszokowani i rozczarowani. Już wszystko szło w dobrym kierunku, a tu nagle przytrafia się taki mecz. Górnik świetnie przygotował się i neutralizował atuty gospodarzy, a sam potrafił tworzyć groźne ataki, które zamienili na dwie bramki autorstwa Paluszka i Kubicy. Okazji było jednak tyle, że mogli i powinni pokusić się o więcej. Warto dodać, że to wszystko odbywało się w zmienionym składzie, bo bez Podolskiego i Manneha w składzie, a jeszcze w pierwszej połowie trener Gaul musiał dokonać dwoch zmian. Jak więc możliwe, żeby w takich okolicznościach nie dowieźć zwycięstwa? Odpowiedź zawiera się w dwóch słowach – Richard Jensen. Obrońca gości najpierw przyczynił się do podyktowania rzutu karnego dla Legii. O tej sytuacji zawrzała dyskusja w mediach społecznościowych, czy karny się należał, czy nie. Moim zdaniem jest tak, że w dobie VARu taki karny mógł być podyktowany, gdyż już w przeszłości takie zdarzenia miały miejsce. Kontakt był, nieważne, czy dodaje od siebie zawodnik faulowany, czy nie, oceniany jest sam fakt faulu. Legia podpięta do prądu tą bramką kontaktową uwierzyła, że nic straconego i parę minut przed końcem Fin Jensen ponownie dopuścił się faulu, tym razem na wracającym na polskie boiska Carlitosie i zobaczył drugi raz w tym meczu zółty kartonik, który predescynował go do wcześniejszej kąpieli w szatni. Legia za sprawą Rose w samej końcówce wcisnęła drugą bramkę i szlagier skończył się podziałem punktów. Takim, gdzie grubą linią zaznaczone jest, kto ten remis szanuje, a dla kogo jest to strata dwóch oczek.
A Wisła dalej swoje
Na początku sezonu wyniki były imponujące, ale traktowane jako ciekawostka, fenomen, coś chwilowego. Jednak kolejna seria gier mija, a ta Wisła Płock coraz bardziej urządza się w fotelu lidera. Mecz z Koroną w teorii powinien należeć do kategorii „bułka z masłem”, ale czy tak było? Choć ciągle gra Wisły może się podobać, to widać było w niej lekkie słabości. To Korona miała w tym meczu pierwsza doskonałą okazję na wyjście na prowadzenie, ale po tym, jak Gradecki odbił dwukrotnie strzały Kielczan, kolejna dobitka wylądowała na poprzeczce. U gospodarzy dalej ciągle skuteczny okazał się duet Wolski – Davo. Dwaj ci piłkarze są liderami klasyfikacji strzelców oraz kanadyjskiej i dołożyli w meczu z Koroną po golu. Wisła kontrolowała przebieg meczu, raz po raz szły akcje Płoczczan, ale już nie znaleźli sposobu na pokonanie bramkarza, a jednym z pomysłów mógłby po prostu być odpowiednio nastawiony celownik Łukasza Sekulskiego. Paradoksalnie w tym wszystkim Korona nie doznała blamażu w Płocku, a wręcz przeciwnie, na sam koniec meczu dostała karnego i Śpiączka zmniejszył rozmiary porażki. Gdy za jakiś czas spojrzy ktoś na suchy wynik, pomyśli „wyrównany mecz”… No nie do końca!
Remis rozsądny dla obu stron?
Śląsk dwa mecze bez przegranej. Świeżo po pokonaniu NA WYJEŹDZIE (co w ich przypadku jest naprawdę godne odnotowania po haniebnej serii) mistrza Polski, co akurat nie jest obecnie misją z gatunku tych niemożliwych. Cracovia po świetnym starcie przytrafiły się dwie porażki. Niby obie drużyny miały chęć wygranej – żeby utrzymać trend, czy też przełamać ten zły. Ostatecznie spotkanie skończone remisem nie krzywdzi nikogo i każdy chyba go uszanuje. Jacka Zielińskiego ucieszyła z pewnością bramka Makucha, który wyróżniał się w Miedzi i wiązane w Krakowie są spore nadzieje z jego sprowadzeniem. Dotychczas wyróżniał się walorami waleczności, przydatności w systemie, gdzie ustawieni za nim młodzi Rakoczy i Myszor przynosili drużynie liczby, a sam pochwalić się mógł tylko jedną bramką i to z karnego. We Wrocławiu udało mu się zdobyć bramkę z gry i może być to zwiastun, że wyskoczy wkrótce z liczbami. Jeśli chodzi o Śląsk – udana okazała się zamiana Quintany na Łyszczarza. Podobać się może gra Olsena, który dobrze gra w środku pola, potrafi celnie podać do nogi, a to wszystko w niekorzystnych warunkach pogodowych. Mówiono, że Djurdjević to trener, który potrzebuje więcej czasu na spokojne budowanie zespołu i nie do końca może pasować do Śląska, któremu już w zeszłym sezonie palił się grunt pod nogami i właściwie utrzymał się w elicie uprzejmością innych, którzy okazali się jeszcze gorsi. Obecnie jego Śląsk gra jednak poprawnie, utrzymuje się w środku tabeli, choć jest ona na tym etapie spłaszczona, ale myślę, że to właśnie będzie taki zespół w tym sezonie. Coś wygrają, coś przegrają, tu sprawią niespodziankę, tam się skompromitują, ale w ostatecznym rozrachunku bezpiecznie i z zapasem utrzymają ekstraklasę dla Wrocławia.
Warta bez beniaminkowego hat-tricka
Przed tygodniem pisałem, że beniaminkowie będą rywalem Warty w walce o utrzymanie, a ta na razie notuje 2/2 zwycięstwa z nimi. W ubiegły weekend nie dołożyli trzeciego, a zostali pokonani w samej końcówce przez Widzew. To też fenomen, ile bramek padło w doliczonym czasie gry w tej kolejce. Nie był to porywający mecz, choć statystyki mogą wskazywać na co innego – mnóstwo strzałów, w tym celnych. Paradoksalnie Widzew rozegrał słaby mecz, gdzie jednak udało się wygrać. Może lepiej, żeby nie brali tego zbyt mocno do serca, bo jednak chcemy atrakcyjne mecze w naszej lidze, ale w Łodzi muszą myśleć najpierw o kapitale punktowym, a później ulepszać grę. Zwycięska bramka strzelona przez Lipskiego brzuchem to rzadkość, chyba nawet sam strzelec nie spodziewał się, że tak może zakończyć się to dośrodkowanie z narożnika. Co ciekawe, są w piłce slogany typu „derby rządzą się swoimi prawami” itp. Jednym z nich jest także, żeby nie robić zmian przy obronie stałego fragmentu gry. Trener Szulczek złamał ową zasadę i przed wykopem piłki z rogu boiska dokonał on zmiany w swoim zespole. Ciężko stwierdzić, czy i ewentualnie jak duży miało to wpływ na obronę tego dośrodkowania, ale mogło wprowadzić lekki chaos i zamieszanie, przez co nie pomogło zespołowi.
Radomiak ponownie zaskakuje
Sporo było kontrowersji wokół zwolnienia trenera Banasika z Radomiaka, który odnosił z klubem sukcesy i pewnie padł ofiarą własnego osiągnięcia – zaczęto marzyć o Europie i nie oceniono realnie stanu rzeczy. Tym większe zaskoczenie było po nominacji na nowego szkoleniowca Mariusza Lewandowskiego, który z Termalicą grał nawet ładnie dla oka, ale w sposób nie przynoszący punktów, a o to w tej grze chodzi. Po słabym początku sezonu teraz Radomiak zanotował 3 zwycięstwa z rzędu i znalazł się na podium Ekstraklasy. Coś nieprawdopodobnego i nie do wyobrażenia choćby miesiąc temu. Dodatkowo w meczu w Lubinie zagrali na 0 z tyłu, a to nieczęsty widok. Z drugiej strony nie jest też tak, że goście przyjechali i szczelnie zablokowali dostęp do bramki, bo sytuacje gospodarze sobie stwarzali. Wspomnieć należy choćby strzał Filipa Starzyńskiego w słupek. Radomiak zaskoczył jednak po coraz bardziej popularnym w naszej lidze wyrzucie z autu. Coś, co było domeną Stali, teraz powtarzają inne kluby. Zagłębie więc po trzech meczach bez porażki, zeszło z boiska pokonane. W końcu idąc tokiem rozumowania, że w Lubinie piłkarze mają za wygodnie, to nie ma co tworzyć zbędnych nadziei na walkę o coś więcej, niż spokojne utrzymanie. Choć w poprzednim sezonie i to ostatnie nie było tak oczywiste od początku do końca.
Mecz na miarę oczekiwań przedsezonowych
Przed rozpoczęciem sezonu nikt nie oczekiwał pięknych akcji, składnej gry, masowych zwycięstw od Stali. Bardziej spodziewaliśmy się dramatycznej walki o utrzymanie. Piast z kolei miał walczyć o najwyższe cele, tudzież puchary albo bliskie ich okolice. Drużyny zrobiły jednak fikołka i wyglądało to dokładnie odwrotnie. Przed meczem – choć faworytem byli gospodarze – nikt nie odbierał całkowicie szans podopiecznym trenera Majewskiego. Zagrali jednak fatalny mecz, szczególnie w tyłach. Z przodu niby też bez szału, bo ledwie dwa celne strzały, ale to zasługa Piasta, który inteligentnie cofnął się i dał rozgrywać Mielczanom piłkę, a ci tego nie potrafili. Trzeba patrzeć jednak na dobre strony. A taką na pewno jest fakt, że Stal ciągle wysoko i bezpiecznie ulokowana w tabeli, nie wygląda na drużynę, która może uwikłać się w walkę o elitę. Druga sprawa to oczywiście fakt, że lepiej raz w trąbę dostać 0:4, aniżeli cztery razy po 0:1. Dla Piasta taki mecz był potrzebny – najpierw bramkowe przełamanie na groźnej Cracovii, tydzień później 4 bramki, zaraz jeszcze Felix wejdzie na wyższe obroty i stanie się podstawowym zawodnikiem. Sztab kryzysowy można odwołać, bo idzie w dobrą stronę. Tym bardziej, gdy Wilczek przełamał się i to nie byle jak, bo od razu strzelając 3 bramki. Oby go to jeszcze bardziej zmotywowało, że w tej lidze ciągle może robić liczby i być podstawowym strzelcem drużyny, która szczególnie u siebie będzie groźna dla każdego.
Co słychać u Pucharowiczów?
Przed szóstą kolejką, w ubiegły czwartek grały nasze dwa pozostałe rodzynki, walcząc o fazę grupową Ligi Konferencji Europy. Oglądając jednak najpierw mecz Rakowa ze Slavią, a potem Lecha z (potężnym!) Dudelange czułem się jak po świątecznym maratonie z Premier League, gdzie od Boxing Day prawie codziennie są mecze angielskiej ekstraklasy i je oglądam, by później w styczniu/lutym zasiąść do Ekstraklasy. Podopieczni Papszuna rozegrali fenomenalny mecz, gdzie najgorsze z tego wszystkiego jest sam wynik, który powinien być wyższy, choć o jedną bramkę, strzeloną w ostatniej akcji meczu. A tak 2:1 będzie piekielnie ciężko odrobić w Pradze. Plus sytuacji taki, że porównując obecną kampanię do tej ubiegłorocznej, już w pierwszym meczu – choć wygranym 1:0 – było widać różnicę poziomów na korzyść Gentu i rewanżowa porażka 0:3 była tego skutkiem. Teraz Raków był po prostu lepszy od Slavii – drużyny, która w ostatnich 4 latach aż trzykrotnie kończyła europejskie rozgrywki na ćwierćfinałach. Jeśli uda się ich wyeliminować, będzie to coś wielkiego i jednocześnie katastrofa dla klubu z Czech.
Lechici z kolei w grze wielkiego postępu nie zrobili, ale udało się pokonać mistrza Luksemburga 2:0. Ponownie na nosie kibicom zagrał Velde – gość krytykowany na każdym kroku, znowu strzelił bramkę w eliminacjach europejskich pucharów. Pod koniec meczu odcięło prąd Miliciowi, który sfaulował wychodzącego na czystą pozycję zawodnika gości i otrzymał czerwoną kartkę, co przy absencjach i problemach kadrowych na środku obrony nie wróży najlepiej. Sam Lech znalazł się między młotem a kowadłem. Niby awans z taką ścieżką to obowiązek, ale patrząc na sytuację w tabeli ligowej, dodatkowo Mundial zaplanowany od listopada, to terminarz byłby mega napięty dla Kolejorza. Jedyny termin, gdzie nie graliby do końca roku co 3 dni, to przerwa reprezentacyjna. Dość kiepskie warunki do poprawy gry, morale, naprawy błędów, czy to technicznych, czy zaległości w treningach motorycznych. Mimo wszystko chyba większą kompromitacją byłoby wypuszczenie tego awansu po dwubramkowej zaliczce w pierwszym meczu. Jedno jest pewne – w czwartkowy wieczór będzie ciekawie!