Coraz mniej kolejek pozostało do zakończenia sezonu, a to oznacza jedno – zaczynamy sezon masowych zwolnień trenerów, aby inni ratowali Ekstraklasę, czy miejsca pucharowe. Tym razem pracę stracili trenerzy Legii i Cracovii. Kto następny? Zapraszam na krótkie podsumowanie 27. kolejki Ekstraklasy w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Przelana czara goryczy
Stało się – trener Zieliński zwolniony z Cracovii. Cierpliwość dla niego i tak była w Krakowie ogromna, a decyzję o zwolnieniu podjęto po siódmym kolejnym meczu bez zwycięstwa. Czy słusznie? Jeśli popatrzeć stricte czasowo, to raczej odpowiedni czas – zostało do końca wystarczająco czasu, aby tchnąć w zespół nowego ducha i obronić Ekstraklasę. Brzmi to dziwnie, bo raczej Pasy w ostatnich latach mierzyły w rejony góry tabeli. Teraz jednak rzeczywistość jest brutalna – przewaga nad strefą spadkową to raptem 3 punkty, a łatwych meczów nie ma się co spodziewać do końca sezonu. Takim teoretycznie mogło być właśnie to piątkowe, otwierające kolejkę, gdy do Krakowa przyjechał ŁKS. I zaczęło się nawet łatwo, bo od szybkiego objęcia prowadzenia po bramce Kallmana, Nawet wyrównująca bramka w drugiej połowie nie zdeprymowała Pasów, bo szybko odpowiedział na nią Kakabadze. Ostatnie słowo jednak w tym spotkaniu należało do gości i Jurić po wejściu na boisko z ławki ustalił wynik meczu na 2:2. ŁKS zdaje się nie jest wymarzonym przeciwnikiem w Ekstraklasie dla Pasów. Pamiętam ostatni sezon, gdy Łodzianie spadali z Ekstraklasy, zdobywając łącznie 24 punkty w 37 kolejkach. Wtedy 6 punktów, a więc 25% dorobku z całego sezonu, ugrali właśnie na Cracovii.
Kosztowna wymiana bramkarza
Raków nie błyszczy w ostatnich tygodniach, to jest fakt. Kolejnym faktem jest, że ich obecność w walce o podium, czy nawet mistrzostwo, jest po prostu spowodowane słabością przeciwników. Podobnie, jak rok temu, tak i w tym nic nie robili sobie z przepisu o młodzieżowcu. Wtedy jednak zdobyli mistrzostwo, zapłacili umowną karę i po sprawie. Teraz jednak zdaje się, że postanowili uciąć jak najbardziej koszta i chcą nabić chociaż te 2000 minut młodzieżowców. W ten sposób rozumiem zmianę w bramce i postawienie na Bieszczada kosztem Kovacevicia w meczu z Radomiakiem. Wymiana zdecydowanie nie poszła planowo, a cała obrona Medalików w Radomiu nadawała się bardziej do kabaretu, niż poważnej drużyny, mierzącej wysoko. Najpierw samobójcza bramka, a potem bramkarz wychodzący do piłki na trzydziesty metr i nietrafiający w nią, przez co zawodnik Radomiaka miał przed sobą piłkę i pustą bramkę. Ciężko wtedy o jakiekolwiek punkty, kiedy traci się dwie bramki w tak prosty sposób. I rzeczywiście, punktów z Radomia Raków nie przywiózł, a jedynie co zdołali w piątkowy wieczór, to zdobyć bramkę kontaktową.
Kluczowe 3 punkty?
Bardzo ważne zwycięstwo zaliczyła Korona w sobotnie popołudnie, kiedy do Kielc przyjechała Stal. Nikt nie spodziewał się pięknego meczu. Może lepiej, bo byłoby spore rozczarowanie. Stawka była dla Kielczan bardzo wysoka i liczył się właściwie wynik, który był korzystny. W Mielcu liczyli pewnie na przełamanie Szkurina, który ostatnio przestał trafiać. Jednak gdy cały zespół gra słabiej, to i Białorusinowi trudno błyszczeć. W Kielcach goście nie oddali przez całe spotkanie celnego strzału, a Koroniarze tylko jeden, ale za to ten decydujący o zwycięstwie. Taki to był mecz. Dzięki wydartej wygranej, gospodarze wydostali się ze strefy spadkowej, gdzie powoli wyklarowały się 4 drużyny, z których jedna w przyszłym sezonie grać będzie na pierwszoligowych boiskach.
Podział punktów rozczarowaniem dla wszystkich
W Chorzowie odbył się bardzo ważny mecz w kontekście walki o utrzymanie dla Ruchu. Jeśli mieli mieć jakiekolwiek nadzieje na pogoń, musieli pokonać jednego z bezpośrednich rywali, czyli beniaminka z Niepołomic. Puszcza miała podobny plan – liczyło się tylko zwycięstwo, bo co by nie mówić, Ruch – mimo poprawy gry na wiosnę – jest jednym z prostszych przeciwników. W meczu widać było determinację z obu stron, sporo strzałów. Zarysowywała się przewaga Ruchu, który był sfrustrowany coraz mocniej, że piłka nie chce wpaść do bramki Zycha. Ostatecznie niewiele zabrakło, a piłka wpadłaby, ale do bramki Stipicy. W doliczonym czasie przy rzucie wolnym dla Puszczy z boku boiska na wysokości pola karnego, piłkarz gości chciał zaskoczyć bezpośrednim uderzeniem i skończyło się na poprzeczce. Goście zaliczają kolejny remis, który przez zwycięstwo Korony powoduje przesunięcie na miejsce spadkowe, ale różnice są minimalne i ze świecą szukać osoby, która poprawnie przewidzi, jak to się ułoży na koniec sezonu.
Exposito ratuje punkty i wizerunek
Śląsk wpadł w mały dołek i nie wygrał od trzech spotkań. Gdy do Wrocławia przyjechała Warta, było jasne, że gospodarze będą chcieli się tym meczem odbić i zdobyć pewne trzy punkty. Zadanie nie okazało się takie łatwe, na jakie mogło wyglądać. Co prawda jeszcze w pierwszej połowie podopieczni Magiery objęli prowadzenie po pięknym uderzeniu z dystansu Nahuela, a na początku drugiej czerwoną kartką ukarany został piłkarz Warty. Wtedy jednak zamiast spokoju, zaczęły się problemy Śląska. Parę minut później, grając w osłabieniu, Warta doprowadziła do remisu. Później broniąc zaciekle tego punktu nie było łatwo Wrocławianom sforsować obrony Poznaniaków. Już nawet wyglądało, że misja ratowania remisu ekipy Szulczka się powiedzie, ale w doliczonym czasie gry przypomniał o sobie Erik Exposito, który udanie przyjął piłkę w polu karnym, obracając się z nią strzelił prawą nogą i zaskoczył bramkarza gości. Kamień z serca spadł Magierze i całemu stadionowi. Kolejna strata punktów i kompromitacja była blisko. Udało się jednak 3 punkty wyrwać i gra o najwyższe cele toczy się dalej.
Czwarte domowe zwycięstwo z rzędu
W Łodzi Widzew w ostatnim czasie nie jest zbyt gościnny, bo – łącznie z niedzielną wygraną z Piastem – zalicza komplet punktów od czterech spotkań. W ostatnim meczu jednak kazał długo czekać kibicom na rozstrzygnięcie spotkania, podobnie, jak było z Legią. Tu jednak udało się zdobyć bramkę chwilę wcześniej, choć już w ostatnim kwadransie z rzutu karnego strzelił niezawodny Pawłowski. Całe spotkanie nie było wielkim piłkarskim świętem, nie ma co ukrywać. Szczególnie pierwsza połowa sprawiała wrażenie, jakby piłkarze chcieli zadbać, aby widzowie mogli odespać jeszcze sobotnie, weekendowe wojaże. Gliwiczanie zamieszali się w walkę o utrzymanie i nie mogą się z niej wymiksować. Wszystko wskazuje na to, że będzie ciążyć na nich już do końca sezonu taka presja. No chyba żeby wygrali ze 2-3 mecze i zakończyli temat. Nie będzie jednak o to łatwo z prezentowaną przez nich grą.
Niewykorzystane sytuacje się zemściły
Niby piłkarskie porzekadło, niby wspomina się o nim tylko, gdy faktycznie się sprawdza. Patrząc na przebieg meczu Lecha z Pogonią można wysnuć wniosek, że jednak naprawdę tak jest z niewykorzystanymi sytuacjami! Kolejorz chciał tym meczem przełamać klątwę, bo nie udało się im w tym sezonie pokonać Pogoni, dodatkowo przegrywając z nią w ćwierćfinale Pucharu Polski. Portowcy do spotkania podeszli po zwycięskim półfinale krajowego pucharu, gdzie grali 120 minut. Sęk w tym, że na murawie nie widać było zupełnie różnicy, a gdyby oceniać, to prędzej gospodarze wyglądali, jakby w tygodniu grali mecz zakończony dogrywką. Pogoń stwarzała sobie sytuacje, nie wykorzystywała ich jednak na potęgę. Lech także chciał ugościć rywali, bo prezentował błędy w obronie w rozegraniu, które trzeba było skarcić. Podopiecznym Gustafssona się to jednak nie udało i w głowie można było snuć teorie o tych mitycznych niewykorzystanych szansach. I co? I to się znowu sprawdziło! Jedyną, decydującą bramkę zdobył powracający do składu Ishak. To sprawia, że Lech, na którego spływała w ostatnim czasie taka krytyka, ponownie włącza się do walki o najwyższe cele, a ich terminarz najbliższych spotkań jest wręcz wymarzony. Czy jednak będą w stanie go wykorzystać? To już osobna kwestia. Pogoni w lidze odjeżdża czołówka i wszystko wskazuje na to, że wszystkie ręce i nogi zostaną postawione na pokład o nazwie finał Pucharu Polski, gdzie są jeden mecz od historycznego, pierwszego trofeum do klubowej gabloty.
Stracona szansa
Drugim, nawet większym hitem kolejki, było spotkanie Legii z Jagiellonii. Dla gospodarzy – kolejny już – mecz ostatniej szansy w kontekście walki o mistrzostwo. Dzięki dwóm wygranym z Piastem i Górnikiem, odrodzeniu Guala, w stolicy spora wiara pokładana została w ten mecz, że zwycięstwo spowoduje stratę raptem 4 punktów do Dumy Podlasia i siłą rozpędu mogą zaliczyć udany finisz rozgrywek. Początek meczu wskazywał właśnie na taki scenariusz. Była wiara we własne umiejętności, niesienie dopingiem pełnego stadionu. I nade wszystko – konkret w postaci bramki Guala. W przerwie nawet widziałem dyskusje, że można tu zaatakować nawet na tyle, aby wygrać trzema bramkami i mieć lepszy bezpośredni bilans z Jagą (w Białymstoku było 2:0 dla gospodarzy). To jednak okazało się niemożliwe do osiągnięcia, a mecz w drugiej połowie był cały czas na styku, bo Legia nie potrafiła zdobyć drugiej bramki. W końcówce meczu uciszył stadion Imaz po bardzo ładnej, składnej akcji. Najpierw Dieguez zagrał fenomenalną piłkę pomiędzy dwie formacje, Marczuk na skrzydle się zabawił, dojrzał niekrytego Imaza w polu karnym, a Hiszpan wykonał wyrok. Remis Jagę bardzo zadowalał, Legię w ogóle. Do tego stopnia, że pojawiła się informacja o zwolnieniu Kosty Runjaicia. Stało się więc to, o czym kiedyś pisałem – w Szczecinie z Niemcem przetrzymali kryzysy, w Warszawie jednak cierpliwość do słabszej gry i wyników jest zdecydowanie mniejsza. Na jego miejsce Feio? Portugalczyk odszedł z Motoru w tajemniczych okolicznościach, ale można w pełni go zrozumieć. W Ekstraklasie wiedział, że znajdzie chętnych do jego zatrudnienia, a niepewne stołki w Warszawie, Poznaniu, Częstochowie tylko przyspieszyły decyzje, że trzeba się z Lublina zawijać i czekać na telefony z większych klubów.
Koniec serii Miedziowych
Wczorajszy mecz Zagłębia z Górnikiem zakończył 27. kolejkę Ekstraklasy. Zapowiadało się spotkanie całkiem ciekawie, zwłaszcza jak na poniedziałkowe standardy, gdzie zazwyczaj odbywają się mniej elektryzujące widowiska. Ciekaw byłem, czy Miedziowi przedłużą serię bez porażek. Teraz już wiadomo, że im się ta sztuka nie udała, ale to oni zaczęli strzelanie. Zrobił to Kurminowski, który jest w wysokiej formie i po raz kolejny to udowodnił. Jeszcze przed przerwą wyrównującą bramkę zdobył Czyż i mecz zaczął się od początku. Po zmianie stron groźnie atakował Górnik, a jeden z nich zakończył się bramką Krawczyka, wprowadzonego chwilę wcześniej w miejsce zdobywcy pierwszej bramki dla Zabrzan. Tym spotkaniem zakończyła się seria Zagłębia, ale także Miedziowi po raz pierwszy w tym sezonie przegrali mecz, gdzie pierwsi zdobyli bramkę. W drugą stronę również – nie było wcześniej sytuacji, kiedy Górnik straciłby pierwszy bramkę, a później mecz wygrał.