Do końca sezonu zostały już zaledwie 3 kolejki. Zazwyczaj w tej fazie sezonu drużyny z dołu tabeli, grające z bezpiecznymi drużynami, siłą determinacji wyrywały punkty, będąc na musiku. Nieczęsty to jednak widok, kiedy zamiast się zmotywować w walce o mistrzostwo, najlepsze drużyny przegrywają na potęgę! Zapraszam na krótkie podsumowanie 31. kolejki Ekstraklasy w ramach MADEJki, czyli Magazynu Autorskich Dociekań Ekstraklasowej Jakości.
Mocny start Cracovii
Pierwsi w kolejce do kompromitacji ustawili się zawodnicy Górnika, którzy co prawda dawno w Krakowie nie wygrali z Pasami, ale rozmiar porażki – aż pięć bramek straconych – bardzo zaskakuje. Tym bardziej to rozczarowujące, kiedy oglądając to spotkanie widziało się całkowitą bezradność piłkarzy, którzy jeszcze tydzień temu notowali kolejne zwycięstwo w lidze. Fani statystyk mogli widzieć, jak powoli rośnie szansa Zabrzan nawet na mistrzostwo… A tu kubeł lodowatej wody w to ciepłe piątkowe popołudnie. Cracovia zagrała mądrze, wykorzystywała stałe fragmenty gry – dwie bramki po rożnych, jedna z autu. Unosił się nad stadionem duch Puszczy… Jedyne, czego mogą żałować piłkarze to kontrataki. Było ich naprawdę sporo, ale zawodnicy jakby głupieli wtedy albo chcieli szukać bardzo nieszablonowych zagrań, zamiast skupić się na prostocie. To ona była kluczem do wygranej z Górnikiem. Na kolejny ligowy mecz wykartkował się jeszcze Ennali. Co prawda czerwona kartka po dwóch żółtych, ale były to jego kolejno trzecia i czwarta kartka w sezonie. Może tydzień przerwy młodej gwieździe Górnika się przyda, bo przeciw Cracovii zaliczył słaby występ. Na przeciwnym biegunie znajduje się Michał Rakoczy, który to rozegrał świetne zawody, udowadniając, że potrafi grać na wysokim poziomie. W ostatnim czasie jednak częściej był schowany, bądź nieskuteczny przy dograniach, czy strzałach. Pasy tym zwycięstwem przybliżyły się zdecydowanie do utrzymania.
Ruch walczy do końca
Sytuacja Ruchu była i jest od dawna fatalna. Najdziwniejsze w tej naszej lidze jest to, że ciągle mogą się utrzymać, choć nie mają już żadnej granicy błędu. Muszą wygrywać wszystko do końca, licząc jednocześnie, że Korona i Puszcza nie zdobędą więcej, niż 3 punktów. Szanse są więc mocno ograniczone, ale nie przeszkadzało im to zupełnie w odniesieniu drugiego zwycięstwa z rzędu. Po wygranej nad Śląskiem, tym razem ujarzmili kolejnego wielkiego faworyta – Lecha. Było to ich czwarte zwycięstwo w sezonie, a więc w ostatnich dwóch spotkaniach wygrali tyle, ile przez poprzednie 29 kolejek. Naprawdę będą mieli, czego żałować, jeśli jednak nie oszukają przeznaczenia i spadną. Kolejorz zaprezentował się w piątek fatalnie, nie wiem, czy wymiana trenera, jeśli miała być na Rumaka, była jakkolwiek słuszna. Co prawda statystycznie Van der Brom w swoich ostatnich meczach punktował na poziomie obecnego Lecha po jego zwolnieniu. Myślę jednak, że Lech miałby większe szanse na jakikolwiek sukces z nim, choć to może błędne myślenie. Gra Poznaniaków jest jednak naprawdę kabaretowa. Po sieci krąży film z Czerwińskim, który pod własnym polem karnym ogrywa przeciwników i ucieka spod ich pressingu, aby zaraz zawrócić pod własną bramkę i tracąc piłkę. Oddać trzeba też swoje Chorzowianom. Wydarli to zwycięstwo w końcówce meczu, byli bardziej zdeterminowani i żądni kompletu punktów i to zrobili.
Zielona wyspa czołówki – Śląsk Wrocław
Gdy popatrzymy w tabelę formy, w całej praktycznie czołówce dominuje kolor czerwony. Jednym z dwóch zielonych punktów jest Śląsk, który pokonał na wyjeździe spadkowicza, ŁKS. Choć przyznać uczciwie trzeba – nie był to dla podopiecznych Magiery łatwy mecz. Pierwsza połowa wyrównana, co prawda udało się Śląskowi strzelić bramkę za sprawą Nahuela po asyście Exposito, ale została ona ostatecznie cofnięta przez VAR. Po zmianie stron szybko wyszli na prowadzenie gospodarze po celnym uderzeniu z rzutu karnego Daniego Ramireza. Trzecia porażka drużyny z czołówki w trzecim kolejnym meczu kolejki stała się realna. Wrocławianie jednak zdołali odwrócić losy spotkania. Najpierw wyrównał Matsenko (który później skończył mecz przed czasem po dwóch żółtych kartkach), a zwycięską bramkę zdobył Samiec-Talar, który pojawił się na boisku w drugiej połowie. To zwycięstwo Śląska stało się jeszcze ważniejsze, bo uciekli wszystkich przeciwnikom, którzy nie zdołali zapunktować w ten weekend. Dodatkowo zbliżyli się do Jagielloni na dwa oczka. Wspominając historię i 2010, kiedy ostatni raz Wrocławianie zdobywali mistrzostwo, sytuacja w tabeli była identyczna. Na trzy kolejki przed końcem sezonu Śląsk także miał 2 punkty straty do lidera. Reszta jest (piękną) historią drużyny z Dolnego Śląska.
Mistrz się pogrąża
Co prawda odkąd w Rakowie nastąpiła zmiana trenera i odszedł Marek Papszun, mówi się o gorszym obrazie Medalików. Zaprzeczały tym słowom występy w kwalifikacjach do europejskich pucharów i trzymanie się blisko czołówki w Ekstraklasie. Wtedy może jednak działał jeszcze efekt Papszuna, który z miesiąca na miesiąc zanika i coraz bardziej można określić, że drużyna Rakowa jest już autorska i w pełni trenera Szwargi? Jeśli tak jest, działa to bardzo niekorzystnie na nowego dowodzącego w Częstochowie, bo wyglądają oni po prostu źle. Na wyjazdach są co najwyżej średniakiem ligowym. Tym razem nie zdołali nawet zremisować w Lubinie, gdzie z kolei Zagłębie po trzech meczach bez wygranej zdobyli komplet punktów na wciąż aktualnym Mistrzu Polski. Świetną formę i serię złapał w końcówce sezonu Kacper Chodyna. Tydzień temu 3 asysty w Radomiu, w sobotę bramka. Po jego golu gospodarze prowadzili do przerwy. Druga połowa to już większa przewaga Rakowa, który musiał gonić wynik, ale nie wynikało z tego zbyt wiele. W samej końcówce spotkania wynik ustalił na 2:0 Munoz, który chwilę wcześniej wszedł za Kurminowskiego. Co oznacza ta porażka dla Medalików? W wyścigu czołowej siódemki są na najgorszej pozycji startowej do ataku na podium. Sama gra również nie wskazuje, że powinniśmy wierzyć, że ta misja się powiedzie i prawdopodobnie pierwszy raz od dłuższego czasu Rakowa nie zobaczymy w eliminacjach do europejskich pucharów. Dziś popołudniu oficjalne media klubowe podały także komunikat, że trener Szwarga co prawda dogra sezon do końca na stanowisku trenera Rakowa, ale od przyszłej kampanii podejdzie już z innym trenerem. Czyżby wielki powrót Marka Papszuna?
Mityczna presja w grze?
Patrząc na sytuację w tabeli i zestaw gier przed 31. kolejką zastanawiałem się mocno, jak poradzi sobie Jagiellonia. Tym bardziej, że teoretycznie czekał ją łatwy mecz w Mielcu, gdzie Stal od dłuższego czasu – a dokładnie 6 meczów – nie potrafi wygrać, mając często problemy ze skutecznością. O historycznym mistrzostwie dla Jagi mówi się już tak głośno i wyraźnie, że musi to do piłkarzy docierać, nawet jeśli chcą się od tego odciąć. Pierwsza połowa meczu nie zwiastowała żadnej tragedii. Goście pewnie prowadzili grę, stwarzali okazje, ale problem stanowiła skuteczność. Zdobyli z nich tylko jedną bramkę. Nie wystarczyła ona nawet do prowadzenia schodząc na przerwę, bowiem jeszcze przed nią wyrównała Stal po bramce Szkurina. A więc do przerwy remis, który nie zwiastował mimo wszystko kłopotów Białostoczan. Ot, musieli po prostu grać swoje i zwycięstwo powinno przyjść. Wszystko zmieniło się na początku drugiej połowy, kiedy to w przeciągu 9 minut po przerwie Mielczanie strzelili 5 bramek 2 bramki (to nie Lewandowski w meczu z Wolfsburgiem). Sytuacja mocno się wtedy pokomplikowała. Jagiellonia przyjechała tu wygrać, a nagle potrzebowali do tego aż 3 trafień. Jeśli ktoś miałby to zrobić w tym sezonie, to właśnie podopieczni Siemieńca, którzy są zdecydowanie najskuteczniejszą drużyną w Ekstraklasie. Niestety dla nich, pomimo narastającej przewagi, nie zdołali strzelić tych 3, a nawet 2 bramek, przez co musieli zadowolić się tylko kontaktowym trafieniem Pululu. Na szczęście dla liderów, również inne drużyny potraciły punkty, więc ta porażka nie jest dramatem. Presja jednak z kolejki na kolejkę rośnie. Ciekawe, jak poradzą sobie za tydzień, kiedy przed własną publicznością zagrają z Koroną, która ma nóż na gardle i chce desperacko wydostać się ze strefy spadkowej. Nie chcę myśleć, co by się tam działo, gdyby Jaga przegrała drugi mecz z rzędu…
Skuteczna Warta
Drużyna Szulczka znana jest raczej z mocno defensywnej gry, szukania szans w kontratakach i raczej niskich wynikach meczów. To, co jednak działo się 2 tygodnie temu w Grodzisku, kiedy to gospodarze pokonali aż 5:2 Stal, wydawało się błędem w Matrixie. Teraz do tegoż Grodziska przyjechał Widzew, a Warta rozpoczęła mecz, jakby naprawdę miała chrapkę na powtórzenie wyniku z Mielcem. 12 minut meczu wystarczyło gospodarzom do wyjścia na dwubramkowe prowadzenie i zaszokowanie na ławce Widzewa nie było dziwne, bo w szoku byli właściwie chyba wszyscy. Innego oblicza Warty można było się spodziewać po zapewnieniu sobie przez nią utrzymania, jednak to wciąż otwarta sprawa. Taki początek musiał spowodować, że obraz meczu się zmieni i będziemy obserwować to, czego spodziewaliśmy się raczej od początku, czyli ataku pozycyjnego Widzewa i szukania w kontrach Poznaniaków. Kiedy bramkę kontaktową w 44. minucie zdobył Sanchez, wszystko zapowiadało na wielką remontadę gości w drugiej połowie. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Gospodarze zdołali zneutralizować po przerwie ataki gości i nie pozwalali na zmasowane ataki. Udało im się wynik utrzymać i uciekli już Koronie na 5 punktów, co jest bardzo pokaźną zaliczką, choć wciąż muszą mieć się na baczności. Jak narazie wszystko wskazuje na to, że Warcie uda się utrzymać i już pod okiem nowego trenera wejdą w nowy sezon jako Ekstraklasowicz i przy okazji domowe mecze będą rozgrywać w Poznaniu, gdyż zgłosili stadion Lecha na swoje domowe mecze w kolejnej edycji Ekstraklasy.
Czy Korona w ogóle chce się utrzymać?
W Kielcach mieliśmy spotkanie Korony, która potrzebuje punktów na już, z Piastem, który otrząsnął się po słabszym okresie i zapewne skończy sezon gdzieś w środku tabeli. Z boiska jednak nie było widać aż takiej determinacji ze strony Koroniarzy, zupełnie jakby nie zależało im na trzech punktach z Piastem, a nie ukrywajmy – prościej o zwycięstwo było w niedziele u siebie, niż będzie w najbliższą sobotę w Białymstoku. Chociaż, patrząc na obecne rozstrzygnięcia w Ekstraklasie… może być zupełnie odwrotnie! Korona w statystykach pierwszej połowy przeważała, ale to Gliwiczanie zdobyli pierwsi bramkę i prowadzili schodząc do szatni po 45 minutach. W drugiej połowie sytuacja się zmieniła. To Piast oddał więcej strzałów, ale gospodarze zdołali wyrównać, a autorem bramki został z rzutu karnego Dalmau, który po przerwie zmienił Podgórskiego. Ostatecznie remis zbliżył Koronę do utrzymania, bo Puszcza swój mecz przegrała, ale to oni wciąż okupują spadkowe miejsce i niezbyt korzystny terminarz do końca sezonu. To sprawia, że mimo wszystko są największym kandydatem do spadku poza ŁKSem i Ruchem.
Wysoka porażka 0:3 po kontroli meczu
„Milczenie jest złotem” zdawała się myśleć społeczność Legii, kiedy pomeczowego wywiadu udzielał Paweł Wszołek, chwalący zespół po wysokiej porażce domowej z Radomiakiem i twierdzącego, że jego zespół kontrolował spotkanie. No różne bywały fikołki w piłce, ale stwierdzenie, że drużyna mecz miała pod kontrolą, kiedy zakończył się on porażką 0:3, to wyższy poziom abstrakcji i odklejenia. Oczywiście, przede wszystkim na porażkę złożyła się szybka czerwona kartka dla Kapustki, która również była obiektem dyskusji, czy za takie zachowanie należało mu się wyrzucenie z boiska na początku meczu. Ta sytuacja zepsuła emocje w meczu, gdzie w pierwszej połowie nie działo się praktycznie nic. Główne wydarzenia ważne z perspektywy wyniku końcowego zdarzyły się po zmianie stron, kiedy Radomiak przełamał obronę Legii. A kiedy zrobił to raz, kwestią czasu były kolejne trafienia i Radomiak zdołał ich zaliczyć jeszcze dwa, dzięki czemu wygrał pewnie, uspokoił swoją sytuację w tabeli i praktycznie zapewnił sobie utrzymanie. W Legii nastroje grobowe, kolejna strata punktów, dodatkowo informacja o odejściu po sezonie Josue nie napawa optymizmem. Ciężko uwierzyć, jak w jednym sezonie klub zaliczył prawdziwy rollercoaster i jak od drużyny pokonującej Aston Villę można było przejść do niepewności, czy uda się skończyć sezon chociaż na podium. Za tydzień mecz z Lechem, na trybunach zapewne będzie gorąco, ale atmosfera towarzysząca meczowi bardziej żałobna, aniżeli radosna. Zadbali już o to swoimi występami piłkarze…
Ważne zwycięstwo po wielkim rozczarowaniu
Czwartkowe wydarzenia z finału Pucharu Polski pomiędzy Pogonią, a Wisłą musiały odcisnąć piętno na tych pierwszych. Czwarty finał, szansa na pierwsze trofeum dla klubu, stracona bramka na dogrywkę w ostatniej akcji meczu i ostateczna porażka po dodatkowych 30 minutach. Najbardziej bolesny jest fakt, że po raz pierwszy przystępowali do meczu o tytuł w roli faworyta i zawiedli. Generalnie Pogoń często w pozycji faworyta zawodziła. Najbardziej do głowy przychodzi mi mecz z Legią Warszawa w sezonie 20/21, kiedy trenerem Portowców był Kosta Runjaić. Tam mieli doskonałą obronę i Dante Stipica tracił mało bramek. Mówiło się nawet o przełomowym sezonie i możliwości gonitwy Wojskowych, do których tracili 7 punktów. Przed meczem stracili w 22 meczach raptem 13 bramek, a w tym ważnym meczu coś pękło i w pół godziny stracili ich 4. Takie to są ważne mecze Pogoni w ostatnim czasie… Paradoksalnie jednak, wracając do czasów obecnych, to spotkanie z Puszczą było równie ważne. Sprawa mentalnego podniesienia się, wcale niestracony do końca sezon, bo przystępując do meczu w Szczecinie wiedzieli, że tylko Śląsk wygrał mecz z czołówki. Okoliczności znowu były z gatunku tych podnoszących presję, szczególnie że np. z trybun ktoś wyrzucił pampersy, pojawił się transparent o wstydzie, jakiego doświadczył klub przegrywając mecz z pierwszoligowcem i będąc w tym spotkaniu gorszym. Pogoń jednak była w stanie udźwignąć to spotkanie z beniaminkiem. Choć wcale niepewnie, to jednak wygrali po jedynej bramce Koutrisa. Mogli więc mocno odetchnąć, udało się, a teraz przygotowywać do meczu w Częstochowie w kolejnej kolejce. Paradoks sytuacji jest jednak taki, że teoretycznie Raków to niełatwy przeciwnik, ale nie ma na piłkarzy nałożonej tej mitycznej presji. Jeśli jednak mecz wygrają, to w przedostatniej kolejce czekać będzie Stal Mielec, a tam już ponownie były spore oczekiwania odnośnie końcowego wyniku. Jest to więc dla Pogoni iście hiobowa wieść!