Wiele słabych meczów w każdym sezonie możemy oglądać w Ekstraklasie, ale wśród nich są „perełki”, które swoją słabością wybijają się ponad resztę. Właśnie takimi zgłoskami w historii tego sezonu zapisze się mecz Bruk-Betu z Cracovią.
Wszystkim którzy wytrwali pierwszą połowę bez momentu drzemki, rozkojarzenia albo pomocy medycznej serdecznie gratuluję, bo to już naprawdę wyczyn sporego kalibru. Nie działo się absolutnie nic, oprócz kolejnych przebitek i wybić piłki na wysokość czwartego piętra. Najlepszy przykład? Pierwszy strzał Cracovia oddała w drugiej połowie. W aut. Kurtyna.
Po Cracovii kompletnie nie widać było pazura, którym imponowała w poprzednich tygodniach. Wszystko wyglądało ślamazarnie, do tego w 40. minucie zespół stracił Damiana Dąbrowskiego. Niesamowitego pecha ma ten zawodnik. Pierwszy mecz w wyjściowym składzie po kilkumiesięcznej przerwie i prawdopodobnie ostatni występ w tym sezonie.
Bruk-Bet co prawda nie wyglądał jakoś dużo lepiej, ale drużyna Jacka Zielińskiego w przeciwieństwie do rywali w jakikolwiek sposób starała się zagrozić przeciwnej bramce. Wejście smoka mógł zaliczyć Gutkovskis, ale gola „zabrał” mu VAR. Jak się okazało – jak najbardziej słusznie. To ostrzeżenie jednak nic Cracovii nie nauczyło, bo chwilę później Pawłowski spokojnie wjechał sobie w pole karne mijając obrońców statystów i zmieścił piłkę przy bliższym słupku. Potem komicznie ustawienie zespołu Pasów wykorzystał znów Pawłowski wypuszczając sam na sam Stefanika, który pewnie tę sytuację wykończył.
Zresztą sam Pawłowski może mieć po tym meczu podwójną satysfakcję, bo mało brakowało by latem trafił do Cracovii, jednak trener Probierz po kilku konsultacjach nie zdecydował się na jego pozyskanie.
Pasy tą porażką bardzo skomplikowały sobie życie, bo przy zwycięstwie Zagłębia Lubin z Jagiellonią tracą jakiekolwiek szanse na pierwszą ósemkę. Bruk-Bet łapie oddech, nieco ucieka od dna tabeli i jeszcze może powalczyć o życie.