Jest rok 2020 po narodzeniu Chrystusa. Cała Polska jest podbita przez koronawirusa… Cała? Nie. Jest jedyna osada, zamieszkana przez piłkarzy Ekstraklasy, wciąż stawia opór najeźdźcom i uprzykrza życie…aż nadeszła niedziela, 1 sierpnia 2020 roku. Wtedy to wykryto pierwszy przypadek Covid-19 wśród piłkarzy Ekstraklasy. Niby nic nadzwyczajnego, wszak taką informację dostaje codziennie kilkuset Polaków. Niestety, kazus piłkarza Wisły, a następnie Lechii, pokazał nieprofesjonalną postawę w tych klubach.
Zacznijmy od Wisły Płock. Okazało się, że klub zapłacił 20 tysięcy złotych za zrobienie testów piłkarzom. Po wykonaniu testów piłkarze spotkali się na pierwszym treningu w nowym sezonie. Niestety, nie przewidziano, że ktoś jednak może być zarażony, przez co wszyscy piłkarze i sztab szkoleniowy mogą zostać poddani kwarantannie. Tak też po części się stało. Wprawdzie kwarantanną objęto zaledwie kilka osób, jednak klub zdecydował się odwołać zgrupowanie w Grodzisku Wielkopolskim. Zaraz? Dlaczego dopuszczono do treningów przed wynikami badań? Miejmy nadzieję, że nie wynikało to z krótkowzrocznego myślenia wedle maksymy – co złego może się stać?
Okazało się, że kluby były skazane na siebie. Dopiero wczoraj Ekstraklasa S.A wysłała do klubów wytyczne dotyczące kwestii przebadania zespołu przed inauguracją sezonu. W chwili kiedy już 14 zespołów na 16 rozpoczęło przygotowania, działanie te przypomina gaszenie pożaru, który już zdążył wszystko wypalić na swojej drodze. Są to w dodatku wstępne informacje, a szczegółowe wytyczne dośle PZPN (zapewne „najszybciej jak to możliwe”). Ani Ekstraklasa, ani PZPN nie pofatygowały się z poinformowaniem klubów, że będą musiały z własnej kieszeni finansować testy na COVID-19. Nawet to nie powinno być jednak usprawiedliwieniem dla działania Wisły Płock. Wystarczyło poczekać kilka dni, aby można było pojechać na zgrupowanie bez pechowca Angielskiego. No ale po co, skoro lepiej sobie skomplikować życie? Z tego samego założenia wyszli w Lechii, gdzie też wykryto wirusa u zawodnika.
Bardziej ciekawe medialnie było jednak tłumaczenie, które delikatnie mówiąc, wyszło pokracznie. W pierwszej wersji piłkarze po badaniach poszli na śniadanie i po nim przeprowadzili trening. W drugiej wersji jednak śniadania nie jedli (nie smakowało?), a podkreślono, że trening był w grupach kilkuosobowych (czyli w pierwszej wersji trenowano samodzielnie, a może wszyscy razem, tak?). W trzeciej wersji (można ją zobaczyć TUTAJ – o ile nic się nie zmieniło) nie odbywały się żadne spotkania grupowe, a treningi były w kilkuosobowych grupach (sic!). No dobra, uporządkujmy ten bałagan. Lechia zdążyła się wyprzeć śniadania i „rozbić” na kilkuosobowe grupki pierwszy trening, który nie miał miejsca, bo o spotkaniach grupowych nie było mowy. Może więc drużyna w ogóle nie przyjechała na zgrupowanie? Może ktoś przebrał się za piłkarzy Lechii? A może cały klub to taka fatamorgana? Tak na poważnie, został popełniony identyczny błąd, jak w Wiśle. Najpierw zbadano piłkarzy, potem wysłano na trening, w międzyczasie czekając na wyniki. Jeśli ktoś jeszcze pomieszał punkt numer 3 z numerem 2, niech ma pretensje wyłącznie do siebie. Apele drużyn, które mają chorego gracza, o przekładanie meczów, które już zresztą słychać z Płocka, są z ich perspektywy słuszne, bo o przygotowanie się w tych warunkach do sezonu nie ma mowy. Jednak pojawiające się głosy, że należy przełożyć początek sezonu dla wszystkich, to już jest nonsens. Skoro konkretne drużyny zawaliły sprawę, niech one ponoszą konsekwencje. Jeśli kluby zgodzą się na przełożenie meczu, to oczywiście liga powinna pójść na rękę, aczkolwiek jeśli tego nie uczynią, też nie wolno mieć do nich grosza pretensji – drużyny przecież zdążą przejść kwarantannę, więc wariant „rosyjski” nie grozi. Szansa na przełożenie meczów nie jest mała – zarówno Lechia, jak i Wisła, zagrają z beniaminkami, którzy mieli najmniej czasu na odpoczynek. Mimo wszystko, każda z drużyn Ekstraklasy stara się przygotować na inauguracyjny mecz w przedostatni weekend sierpnia, nie wcześniej, nie później. Jeszcze wcześniej ruszają rozgrywki Pucharu Polski, które jeszcze bardziej są narażone na paraliż, w przypadku wykruszenia się choćby jednej ekipy. Nawiązując do tytułowej sentencji – chcącemu nie dzieje się krzywda – niech wezmą ją do siebie wszystkie kluby (nie tylko te, co wpadły) mocno do serca. Działacze zresztą też. Niech ta sytuacja będzie ostatnim ostrzeżeniem. Szkoda byłoby przecież spaprać wysiłek ostatnich kilku miesięcy, prawda?