Osiem kolejek Ekstraklasy oraz spotkanie w ramach Pucharu Polski są wystarczającym materiałem do analizy drugiej kadencji Ireneusza Mamrota. Przychodził z misją przywrócenia blasku „Dumie Podlasia” szukającej swojej piłkarskiej tożsamości. Jednak na ten moment problemy powstałe wcześniej nie zostały rozwiązane, a wręcz przeciwnie – jest ich coraz więcej. Należy więc odpowiedzieć na tytułowe pytanie: Dokąd zmierza drużyna Jagiellonii?
Początek sezonu dawał poważne przesłanki ku temu, że Ireneusz Mamrot zatrzyma postępujący od kilku lat marazm drużyny. Siedem zasłużonych punktów po trzech meczach wywindował zespół Ireneusza Mamrota na sam szczyt tabeli, który dzierżył wspólnie z Lechem Poznań Macieja Skorży. Jednak od tamtej pory, drogi obu ekip znacząco się rozeszły. Poznańska lokomotywa tak jak się rozpędziła, tak już się nie zatrzymuje, a w Białymstoku wręcz przeciwnie – wszystko stanęło. W następnych dwóch spotkaniach Jagiellonia pozwoliła się przełamać drużynom, które dotąd nie potrafiły wygrać. Mowa oczywiście o Górniku Zabrze i Cracovii. Gra białostoczan w obu tych spotkaniach była chaotyczna, a lepsze momenty stanowiły niedługą przerwę w mądrej grze niekoniecznie silniejszego rywala. Zważywszy na to, jakie problemy Jagiellonii sprawiała Warta w poprzednim sezonie, nie bez podstawy obawiano się na Podlasiu o trzecią porażkę z rzędu. Ta nie nastąpiła, ale remis 1:1 należało tak potraktować. Dlaczego? Warta strzeliła bramkę po kuriozalnym błędzie Bojana Nasticia, a wyrównanie nastąpiło w ciągu dwóch minut od straty gola po naprawdę ładnej akcji. Przewaga „Jagi” była na tyle wyraźna w ogólnym rozrachunku, że remis należało traktować jako stratę dwóch punktów. Mimo tego, można było mieć nadzieję na poprawę sytuacji we wrześniowych spotkaniach. Klasa rywali wskazywała na naprawdę dobre warunki do przełamania się.
Jednak ani ze Stalą Mielec, ani z Wisłą Płock nie udało się wygrać. Klecona naprędce ekipa Adama Majewskiego pokazała charakter i po dość wyrównanym meczu mogła się cieszyć z zasłużonego remisu. Już ten wynik miał prawo zdenerwować kibiców, ale najgorsze miało dopiero się wydarzyć. Jagiellonia nie lubi wyjazdów do Płocka. Od powrotu „Nafciarzy” do Ekstraklasy w 2016 roku, białostoczanie wygrali tam tylko raz. Terminarz jednak jasno wskazywał, że lepszej okazji prędko nie będzie. Została ona nie tyle zmarnowana. „Jaga” po prostu się skompromitowała. Mimo że defensywa Jagiellonii była szczelna jak durszlak, gra była dosyć wyrównana, co zresztą do 70. minuty miało swoje odzwierciedlenie na tablicy wyników. Jednak strzelona przez Damiana Warchoła bramka wszystko zmieniła. Mimo że do końca spotkania było jeszcze około 20 minut, to mentalnie dla przyjezdnych ten mecz się skończył. Zachowywała się jak bokser, który będąc świadomy porażki na punkty, postanowił zastosować desperackie uniki celem uniknięcia nokautu. Strzał w poprzeczkę między drugą a trzecią straconą bramką można traktować jako wyprowadzenie honorowego ciosu, który nie miał prawa niczego zmienić. Przedwczorajsze spotkanie Pucharu Polski było całkiem podobne. Lechia wiedziała jak wypunktować swojego przeciwnika. Jedyną różnicą była strzelona bramka Fiodora Cernycha, która przypomniała o niemałym drzemiącym w zespole potencjale ofensywnym.
Tym sposobem Ireneusz Mamrot, którego powrót przyjęto z pewną nadzieją, bardzo szybko wyczerpał kredyt zaufania podlaskiej opinii publicznej. O ile w sierpniu pogłoski o kryzysie można było jeszcze traktować z dużym dystansem, tak teraz jego podważanie jest bezcelowe. Jak inaczej nazwać sytuację, w której trener mając takich zawodników jak Pazdan, Romanczuk czy Imaz, punktuje jak drużyna broniąca się przed spadkiem? Oczywiście, przed sezonem dokonano w pewnym sensie rewolucji taktycznej, jednak gra się nie polepsza z każdym meczem, a pogarsza. Warto zauważyć, że Ireneusz Mamrot obiecująco rozpoczynał zarówno w Arce, jak i ŁKS-ie. Jednak miesiąc miodowy szybko się kończył i pojawiała się stagnacja, która po pewnym czasie była już nie do zniesienia. W obecnym przypadku, miesiąc miodowy nawet miesiąca nie potrwał, a cierpliwość opinii publicznej już po trzech miesiącach jest na wyczerpaniu.
Czy trener Mamrot swoimi wyborami sobie pomaga? Zadanie tego pytania jest o tyle zasadne, że szkoleniowiec „Dumy Podlasia” podejmuje coraz więcej dziwnych decyzji. Niedoświadczony napastnik Toporkiewicz na pozycji nr 8, prawonożny Prikryl na lewym wahadle, Bartosz Kwiecień kosztem Michała Pazdana – to są tylko te najbardziej kontrowersyjne decyzje. Dodatkowo trener nie pomaga swoimi decyzjami w trakcie meczu. Bardzo ciekawą analizę przeprowadził Robert Parkitny, który sprawdził jak trenerzy Ekstraklasy w tym sezonie radzą sobie ze zmianami.
Po dzisiejszym meczu Rakowa sprawdziłem, jak trenerzy @_Ekstraklasa_ trafiają ze zmianami. Punktacja za wprowadzonego zawodnika to 5pkt za gola, 3 za asystę, -1 za żółtą kartkę, -3 za czerwoną kartkę i nietrafionego karnego.@LukaszOlkowicz @mRokuszewski @jakubbialek @janekx89 pic.twitter.com/78c0RxDysn
— Robert Parkitny (@robertparkitnyx) September 19, 2021
Jak widać, w zestawieniu uwzględniającym wpływ zmienników na losy meczu, Ireneusz Mamrot w tym sezonie jest lepszy tylko od…Czesława Michniewicza. Jednak o ile szkoleniowiec Legii może mieć wymówkę w postaci gry na trzech frontach, to jak to może wytłumaczyć trener Mamrot? Brakiem szczęścia? Jest to notoryczne, więc ten argument odpada, co zresztą można zauważyć po ostatnich wypowiedziach trenera.
Czy jednak trener jest jedynym winowajcą? Oczywiście, że nie. Wydaje się, że brak Cezarego Kuleszy odbija się na kondycji klubu. Delikatnie rzecz ujmując, nietrudno odnieść wrażenie, że istnieje poważny problem z decyzyjnością. Zresztą dlaczego ma być inaczej, skoro przykładowo komitet transferowy jest 16-osobowy? Zakładając niezbyt odważną tezę, że każdy z członków tego jakże ekskluzywnego gremium może mieć inną koncepcję, robi się, potocznie mówiąc, niemały Sajgon. Dosyć łatwo można się domyślić, że nie pomaga to w uzyskaniu dobrej pozycji negocjacji z kontrahentami, wizerunkowo też najlepiej to nie wygląda, dyplomatycznie ujmując.
Co mogłoby rozwiązać ten problem? Najpewniej dyrektor sportowy wywodzący się spoza środowiska klubowego. Czy jednak będzie to interesować akcjonariuszy, od których cokolwiek zależy? Pozostaje nie tracić nadziei.
W związku z powyższym, problemów jest zdecydowanie za dużo, aby zwalać na jedną osobę. Choć wielu się wydaje, że największym problemem klubu są cechy charakteru pierwszego trenera lub nieskuteczny Michał Żyro, to niestety tak łatwo nie ma. Jest to wierzchołek piętrzącej się góry lodowej. Nie da się ukryć, że Jagiellonia od trzech lat zalicza systematyczny regres i sprzedaż za kilka milionów jakiegoś młodego Polaka za granicę pomoże tylko doraźnie. Przez wiele lat Cezary Kulesza mógł narzekać na brak funduszy, jednak klub zostawił w naprawdę dobrej kondycji, o której nikt dziesięć lat temu nie miał prawa marzyć. Szkoda by było, aby to wszystko się zmarnowało…